Miałem jechać do Sejn i na Litwę, ale nieprzychylna w tym rejonie pogoda sprawiła, że wybrałem się z żonką na zachód Polski. Można powiedzieć, że w sumie dziewiczym Ravenkiem (na liczniku 500 km) z pełnymi sakwami i torbą na bagażniku pyknęliśmy 700 km w trzy dni.
Trasa wyprawy: Prudnik-Nysa-Kłodzko-Wałbrzych-Karpacz. W Karpaczu dwa noclegi i w międzyczasie zwiedzanie kościółka Wang oraz obowiązkowe zdobycie Śnieżki. Następnego dnia, pomimo bólu w nogach , wsiadamy na moto i obieramy kierunek na Szklarską Porębę, a następnie dochodzimy do wniosku, że dlaczego by nie wracać przez Czechy? Jedziemy do Harrachova i dalej wzdłuż granicy z Polską . U naszych południowych sąsiadów jeździ się bosko; drogi (nawet podrzędne) bardzo dobrze utrzymane, ruch pomimo godzin południowych w środku tygodnia praktycznie zerowy, kultura na drodze, nikomu nigdzie się nie spieszy-nie ma poganiania, trąbienia i błyskania światłami. Gdy wjechałem do Polski bajka się skończyła, uświadomiłem sobie , że żyję w kraju wariatów drogowych, gdzie priorytetem jest "wyścig szczurów". W sumie odległość pomiędzy naszymi krajami praktycznie żadna, ale w kulturze drogowej i mentalności ludzkiej dzieli nas przepaść!
Pogoda, zgodnie z przewidywaniami była super, cała wycieczka również zdecydowanie udana. Teraz obmyślam weekendowe zwiedzanie Tatr od strony słowackiej-na pewno coś z tego będzie
