Dzień piąty, sobota 25 sierpnia
Rano wstaję całkiem wyspany. Nic mnie nie zjadło, ani nie przejechało, jest dobrze. Wyglądam z namiotu, Jelonek stoi i czeka na kolejną przygodę. Ze składaniem namiotu nie ma problemu, przez całą noc był suchutki. W nocy było tak gorąco, że to co nachuchałem, nie miało szansy się skroplić na ściankach. Dzisiaj mogłem wystartować wyjątkowo wcześnie.
Rano wszystko wygląda bardziej kolorowo i radośnie, nawet na tym popsutym zdjęciu. Po spakowaniu tobołów, tuż przed samym odjazdem słyszę, że coś się do mnie zbliża. Czekam i nasłuchuję. Wygląda na to, że jakiś wóz z koniem i faktycznie za chwilę z lasu wyłonił się rumuński dziadek na furmance. Powiedziałem kulturalnie dzień dobry. Dziadek chyba się wystraszył, bo zrobił minę typu wielkie przerażone oczy i od razu skręcił koniem w boczną stromą ścieżkę. Z resztą moja mina też musiała być ciekawa.
-
Jak wróciłem na drogę główną, to wszystko mi się wyjaśniło. Po drugiej stronie lasu był mały przysiółek, tak ze cztery domy i pewnie dziadek jechał skrótem do wioski, przez las. No cóż, wydawało mi się, że w takim dzikim lesie nikt mnie nie znajdzie, a tu okazuje się, że wszędzie jest pełno ludzi. Najpierw złodzieje z piłą motorową, potem furmanka i kto wie, co się jeszcze tam działo jak spałem? W pierwszej napotkanej wiosce sfotografowałem tablicę z nazwą Blesca, by wiedzieć mniej, więcej, gdzie spałem. Znowu bieda rzuca się w oczy.
Ludzie mieszkają w bardzo skromnych domkach, a niektórzy po prostu w lepiankach.
Takich domostw było bardzo dużo. Przed miastem Vaslui, sytuacja nieco się poprawia. Większe domy i lepiej ubrani ludzie. Sporo osób czeka na przystankach. Pewnie jadą do pracy. Przy wjeździe do miasta widać kilka dużych zakładów, które pewnie dają utrzymanie okolicznej ludności. W mieście biedy już nie widać. Na ulicach sporo wypasionych fur i sklepy też niczego sobie. Pora uzupełnić płyny, więc zajeżdżam na stację i nie żałuję sobie, ani mojemu wiernemu rumakowi. Jelonek, to co lubi najbardziej, czyli oktany do pełna, a mi się zamarzyła kawusia. Chodziła za mną już od dłuższego czasu. Kawa niestety z automatu tylko za kesz. Kartą zapłacić się nie da. Po szeroko zakrojonych poszukiwaniach, udało mi się odnaleźć trzy plastikowe leje. No i tyle właśnie chciał automat, tylko, gdzie mu to wsadzić?
-
Wsadza się tam, gdzie te dwa żółte światełka. Najpierw nie chciał, ale potem zjadł całe trzy. Na automacie dumnie widniał napis LavAzza. Nie wiem co to, tam było w środku, ale na pewno nie była to LavAzza? Kawa o smaku starej zjełczałej skarpety. Od razu przypomniał mi się smak kawy plujki, podawanej w podrzędnej komunistycznej knajpie z przykręcanymi talerzami do stołu i łyżką na łańcuchu, taki skwaśniały, pleśniowo-zjełczały smak. Ma być hardkor, to niech będzie. Na zdrowie i wypiłem do dna. Zaraz potem poszła w ruch mineralna, na przepłukanie otworu gębowego, bo się inaczej nie dało i teraz mogę śmiało ruszać w drogę, przed siebie. Prosto na wschód, przez góry, przez łąki, przez morze, jeziora i las, tak ciągnie i ciągnie zdyszany Jelonek, by zdążyć na czas. Droga całkiem dobra, asfalt nówka, więc szybko minąłem kolejne miasteczko Husi i już byłem przed granicą z Mołdawią. Trochę tylko, jakby zrobiła się pustynia dookoła.
-
Teraz to mogłem sobie śpiewać "w stepie szerokim"... Godziny poranne, słonko już ostro przypieka, a na niebie ani jednej chmurki. Co będzie dalej? Na granicy ruch niewielki i obsługa bardzo sympatyczna. Przez bramki rumuńskie przeszedłem w ekspresowym tempie, potem był spory pas ziemi niczyjej a następnie mołdawska straż graniczna. Standardowe pytanie, dokąd jadę, po co i dlaczego, czy mam narkotyki, broń itp. Na wszystkie pytania odpowiadam śpiewająco po polsku. Wygląda na to, że rozumieją. Pytają co to za motocykl, no to mówię, że Jinlun. Strażnik robi wielkie oczy i pyta dalej: ale Honda, Yamacha? Nauczony doświadczeniem z ukraińskiej granicy mówię, że to kitajec. Aaaa kitajec i się śmieje, razem z kolegami. Co ich tak bawi, sobie myślę i śmieje się razem z nimi? W końcu śmiech to zdrowie. Najwyraźniej chińskie produkty mają w Mołdawii duże uznanie he, he i się szczerze cieszą, że coś takiego będzie śmigało po ich pięknym kraju. Jeszcze tylko opłata u pani w okienku i mogę jechać. Sprawa się komplikuje, bo pani chce mołdawską walutę. Niestety nie mam ani grosza mołdawskiego, ale po krótkiej konwersacji, może być w euro. Całe dwa euro pani chce. Szukam, szukam i pokazuje znalezione 10 euro. Pani kręci głową, że nie ma wydać, no to pytam dalej, że może dolary? Pani się zgadza i chce nadal dwa, tyle, że już dolary. Myślę sobie, że to i nawet lepiej, bo dolary tańsze i wyciągam zielony banknot pięciodolarowy. Pani znowu kręci głową, że nie ma wydać, a całej piątki wziąć nie chce. No to niech już sobie weźmie te trzy jako napiwek. Pani uparcie kręci głową, że napiwku też nie chce. No to może ukraińskie hrywny, pytam nieśmiało? - dwadcat hrywien Hrywien to miałem pod dostatkiem i z dumą dałem pani odpowiedni papierek. Pani wystawiła odpowiedni kwit i mogę odpowiednio jechać dalej. Mołdawio witaj!
-
Ku mojemu zaskoczeniu bardzo dobry asfalt i nie step, jak sobie to wyobrażałem, tylko teren pagórkowaty, a wzdłuż drogi bardzo często posadzone aleje orzechów włoskich. Czasem ktoś sobie przyjeżdżał i zbierał te orzechy przy samej drodze. Wioski, też jakby bogatsze niż te ostatnio widziane w Rumunii i wszystko jakoś tak bardziej poukładane. Całkiem przyjemnie, schludnie i czysto, chociaż bardzo gorąco i sucho. Nie da się jechać z podniesioną szybką, bo od razu w oczach pełno jakiegoś pyłu. Z resztą w Rumuni było to samo. Wydawało się, że powietrze jest czyste, a podczas jazdy oczy musiały być cały czas zasłonięte szybką, bo jak nie, to od razu wbijały się jakieś ostre drobinki, czegoś tam.
Niemalże każdy przystanek bogato zdobiony. Niektóre zasługują na miano dzieła sztuki.
Co jakiś czas mijam krzyżówki ze zjazdem do okolicznych miejscowości i przy niemalże każdej z nich stoi zdobiony krzyż.
Co jakiś czas są też miejsca, gdzie można odpocząć w cieniu i napić się źródlanej wody.
-
Mołdawianie, faktycznie zatrzymują się i napełniają butelki taką wodą. Są też kibelki, ale tego wam oszczędzę. Po prostu jak się już bardzo chce, to człowiek wchodzi do takiego kibelka, a po wejściu do środka, to się po prostu odechciewa, tego z czym się przyszło. Konstrukcja prosta, taka dziura w podłodze, ale najwyraźniej nie wszyscy trafiają do niej. Chwilę posiedziałem przy źródełku, rozkoszując się cieniem i obserwowałem przyjeżdżających tubylców. Wydaje mi się, że używają języka rosyjskiego do porozumiewania się, albo mocno zbliżonego. Najbardziej co mnie jednak zaskoczyło, to Mołdawianki. Jakoś miałem takie wrażenie, że w Mołdawii, Mołdawianki, to są takie niskie krępe, skośne oczy o karnacji żółtej. Coś jak Mongołki, a tu nic podobnego. Te które widziałem, były w większości przypadków bardzo ładne, żeby nie powiedzieć, że piękne i bardzo podobne (tutaj zapunktuję) do naszych pięknych Polek. Jak ktoś szuka żony, to spokojnie w Mołdawii, też może się rozejrzeć. Ja już nie musiałem, to pojechałem dalej, prosto na Kiszyniów (Chisinau), stolicę Mołdawii.
-
Chciałem ominąć stolicę jakąś obwodnicą, zwłaszcza w tym niemiłosiernym upale, ale mapę miałem niedokładną i wpakowałem się w sam środek. Najlepsze, że w jednym miejscu był znaczek na Tiraspol, a potem brak jakiegokolwiek oznakowania, zatem starą sprawdzoną metodą, jadę po prostu prosto przed siebie. W końcu natrafiłem na postój taksówek i pytam jak jechać na ten Tiraspol? Taksówkarz, chętnie mnie podprowadzi, ale za drobną opłatą. Tłumaczę mu, że sobie poradzę, tylko niech powie w którym kierunku jechać. Pokazał, a ja podziękowałem i zgodnie z wytycznymi ruszyłem. Przejechałem kilkanaście krzyżówek i nie tracąc czasu, stojąc na czerwonym pytam kierowcy, stojącego na pasie obok, jak jechać na ten Tiraspol? Kierowca w starym nissanie, zasępił się, intensywnie pomyślał, a w końcu mówi: "follow mie". No i od tego momentu się zaczęło. Mołdawianin wziął sobie chyba na ambicję, że mnie przeprowadzi przez miasto, jak najszybciej się da i ruszył z kopyta. Ja ledwo dawałem radę się za nim utrzymać tą maleńką 250-tką. Nie miałem nawet czasu porozglądać się po bokach, nie mówiąc już o zrobieniu jakichkolwiek zdjęć. Trzymałem się dzielnie nissana, miejscami po nie najlepszych drogach. W stolicy, niestety drogi były w kiepskim, albo bardzo kiepskim stanie. Na jednej krzyżówce, takiej promienistej coś w rodzaju rozgwiazdy, spotykało się morze samochodów. Żadnych świateł, czy znaków, więc kto większy ten lepszy. Tam to były sceny niczym z filmów azjatyckich. Nie wiem jak, ale przytuliłem się do zderzaka nissana i jakoś przez to przebrnąłem w jednym kawałku. Adrenalina na maxa i do tego upał na maxa. To był najgorętszy dzień tej wyprawy, jeśli chodzi o stopnie Celsjusza i nie tylko. Potem długo jechaliśmy wzdłuż wielkich fabryk. Nie była to główna droga, bo ruch znacznie zmalał. W końcu pod jedną z fabryk nissan się zatrzymał. Podjechałem pod otwartą szybkę i otrzymałem kolejne wskazówki, jak jechać. Podziękowałem serdecznie i ruszyłem dalej. Teraz wiem, że ten wcześniejszy taksówkarz, który za drobną opłatą, chciał mnie przeprowadzić przez miasto, nie chciał źle dla mnie, bo przejazd przez stolicę wyglądał raczej jak zabawa w labirynt. Po jakimś czasie znowu pytam tubylca o Tiraspol, a on kręci głową, że nie wie, gdzie to jest. No to pytam kolejnego, pokazuje by jechać dalej prosto. Coś mi jednak nie pasuje i po kilku kilometrach znowu pytam. Niestety tamten poprzedni mi źle pokazał, muszę zawrócić, no to zawracam. W butach już mam mokro, bo pot leje się po nogawkach. Nic to, trzeba jakoś wydostać się z tego piekła. W końcu wyjechałem z tej aglomeracji i jadę wąską mocno zadrzewioną drogą. Przynajmniej jest cień. Na dokładkę jednak trafiły się roboty drogowe, zfrezowany asfalt i ruch wahadłowy. Korzystając z okazji pytam robotników, czy dobrze jadę? Nie wiedzą. Co jest grane, przecież Tiraspol to duże miasto, jak można nie wiedzieć? Potem dopiero po powrocie do domu się dowiedziałem w necie, że Mołdawianie nie uznają Tiraspolu i niechętnie o nim mówią, bo to stolica separatystów. Kolejny zapytany Mołdawianin, jednak chciał mi pomóc i potwierdził, że dobrze jadę. Wyjechałem w końcu z tej zalesionej drogi i wjechałem na jakąś główną z dużym ruchem. Była nawet tabliczka z nazwą Tiraspol. Potem to już było prawie cały czas prosto.
Przed Bender zatrzymałem się by zerknąć na mapę, która pokazała właśnie, że mam przejechać przez środek Bender, to skręcam na centrum. No i w tej właśnie chwili coś na mnie trąbi. Patrzę, a to mój znajomy w nissanie. Podjechałem do niego, a on pokazuje że nie muszę pchać się przez centrum, bo jest obwodnica. Za chwile jednak zmienił zdanie i chce mnie eskortować do samej granicy i tak też uczynił. Znowu musiałem cisnąć ostatnie soki z Jelonka w tym upale, by nissan mi nie uciekł. Przed mołdawskim szlabanem, uścisnęliśmy sobie międzynarodowe dłonie na znak przyjaźni między naszymi krajami. Muszę przyznać z czystym sumieniem, że Mołdawianie, to bardzo życzliwi i pomocni ludzie i chyba lubią Polaków. Na granicy, której oficjalnie nie ma na mapie, strażnik po stronie mołdawskiej, wziął mój paszport, szybko przekartkował i pokazuje by jechać dalej. Trochę byłem zdziwiony, że nie było żadnego zbierania pieczątek, spisywania danych itp. Zbyt lekko poszło, jak na przeprawę graniczną, no ale każą jechać dalej, to jadę. Kawałek dalej moim oczom ukazuje się kolejne przejście z wielkim kolorowym szyldem, przedstawiającym chyba godło. Pierwsze wrażenie jest takie, że ktoś tu chyba ma jakiś kompleks wielkości. Powolutku podjeżdżam z zaciekawieniem, co się będzie działo? Wyskakuje jakiś strażnik i każe mi się zatrzymać, potem mówi po rusku, żeby zostawić motocykl na poboczu i iść do góry. Nie bardzo zrozumiałem gdzie mam iść, to grzecznie pytam. Pan pokazuje palcem na wąskie metalowe schody z blachy ryflowanej, prowadzące stromo do góry. Takie schody można też spotkać na okrętach podwodnych lub w niektórych postkomunistycznych zakładach pracy. Cały budynek wyglądał jak typowa wysoka budka dróżnika na przejeździe kolejowym. Takie 6 na 6 metra. To była wersja premium, bo z pięterkiem. Wydrapuję się po tych schodach do jakiejś kanciapy 2 na1,5 metra. W środku dwie osoby, jakiś Anglik z dziewczyną. Dziewczynka, to chyba wynajęta tłumaczka, bo biegle mówi w obu językach. Dzielnie tłumaczy zdezorientowanemu Anglikowi co ma robić. Korzystając z okazji i ja pytam co mam robić? Mam wejść do następnego pomieszczenia po jakieś papiery do wypełnienia. Wchodzę i widzę dwóch mundurowych w wielgaśnych czapkach, siedzących za biurkiem. Śmiać mi się chce, bo mają jeszcze większe czapy, niż ci na Ukrainie. Normalnie przerośnięte karykatury czapek, jak z jakiejś komedii. Mój ubaw szybko studzą grobowe miny spod tych czapek. Panowie siedzą za biurkami, mają nawet PC-ty i wielkie biurkowe podkładki z mapą całego świata. Na biurku leży jeszcze tylko długopis i stacjonarny telefon. Pytam o jakieś papiery do wypełniania. Oczywiście mówię po polsku, wolno, by zrozumieli. Pan się pyta, czy wolę w języku naddniestrzańskim, czy po angielsku. Po angielsku, oczywiście. Pan wyciągnął dwa papierki formatu A4 i wyszedł ze mną do tego małego przedsionka. Pokazuje mi palcem na jeden druk już wypełniony. To wzór do naśladowania. Zostałem sam na sam z papierami. Anglika już nie było. Oglądam te papierki i miało być po angielsku, a jest cyrylicą. No nic metodą dedukcji dojdę co i jak z tego wzoru, bo wzór faktycznie jest po angielsku. Wypełnił go jakiś Włoch, widocznie dobrze, skoro wzięli go za przykład do naśladowania. Spokojnie mogę Italiańca odwiedzić, bo wszystkie jego prywatne dane są jak na dłoni. Lepiej będę pisał brzydko, bo też zrobią ze mnie wzór hehe. Musiałem wpisać wszystkie dane z paszportu i dowodu rejestracyjnego Jelona, oraz dokładny adres zamieszkania. Do tego najważniejsze, że jadę tranzytem. Mam całe 10 godzin na opuszczenie tego kraju, a jak nie zdążę, to dostanę 750 dolarów kary i płatne na miejscu.
-
-
Gdyby nie ten wzór, to po prostu nie byłbym w stanie wypełnić tego świstka w dwóch egzemplarzach, oczywiście. Zaniosłem do pana w wielkiej czapce. Pan uważnie wszystko sprawdził i wklepał w komputer. Jeden świstek zabrał, a za drugi chce jeden dolar. Jednego nie miałem więc daje mu pięć. Panu się zaświeciły oczy, ale właśnie w tym momencie wszedł drugi pan w równie wielkiej czapce i ten się zmieszał. Mówi, że nie ma wydać. Jednego euro, też nie mam, to próbuję, czy przejdzie patent z ukraińskimi hrywnami. Pięć hrywien i jestem wolny. Pan przybił kilka pieczęci i wręczył mi dokument. Zszedłem po metalowych schodach na dół. Od razu powietrze buchnęło jak z piekarnika. Na górze mieli klimę to zdążyłem ostygnąć. Idę do motocykla, a strażnik mnie zaczepia, czy "kartoszku imigracyjnu" już wypełniłem? Pokazuje mu to co mam, a on kręci głową i pokazuje na parter. Obok mnie Anglik kłóci się z innym strażnikiem za pomocą tłumaczki. Otwieram kolejne drzwi a tam pełno ludzi w pomieszczeniu 2 metry na 3. Gwar ścisk i smród od potu. Na zewnątrz jest chyba ze 40 stopni, a w środku, to z 10 więcej. Ze mnie też się leje. Ludzie wypełniają jakieś świstki, to obserwuję, skąd je mają. Biorą z okienka. Też dostaję. Są trzy stanowiska za szybą i nawet klimatyzowane, ale tam wstępu petent nie ma. Wszyscy wypełniają na parapecie, a ja nie mam czym, zatem czekam aż ktoś skończy. No i się nie doczekałem, bo jak kończą, to zaraz chowają, najwyraźniej każdy ma swój prywatny długopis. Po polsku "pożycz długopis" nie działa. Wryłem się do okienka i pokazuje pani, że nie mam czym pisać. Pani zrozumiała i dała mi długopis, ale z takim żalem, jakby już nigdy więcej go nie miała zobaczyć. No to podpatruję co wypisują inni. Imię, nazwisko, datę urodzenia, numer paszportu, to jakoś wydedukowałem, ale jednej pozycji ni jak nie mogłem rozszyfrować, zatem zdesperowany pytam tubylca. Pokazuje mu swój paszport i ten kwit i tłumaczę, że nie wiem co wpisać. Okazało się, że ma być tam imię ojca. Po co im imię mojego zmarłego ojca, nie wiem? Wypełniłem w dwóch egzemplarzach i ryje się do okienka. Inaczej się nie da i trzeba się ryć na krzywy ryj, bo jak stoję normalnie, to się inni ryją przede mnie. Leże komuś na plecach, by się nikt nie wcisnął. Mi już też ktoś leży z kolei na moich plecach. Trzeba pamiętać, że wszyscy są spoceni, niektórzy śmierdzą strasznie w tym gorącu, a jeszcze inni dodatkowo wydzielają broń biologiczną. Alkohol też daje się wyczuć. W końcu się dopchałem i wręczyłem strażniczce kwitki. Pani podstemplowała i jeden mi oddała na pamiątkę. Nawet się przyjaźnie uśmiechnęła do mnie, gdy oddawałem długopis.
-
Wychodzę i mijam się w drzwiach z podirytowanym Anglikiem. Współczuję mu, bo cały ten cyrk jeszcze przed nim. Ma ze sobą tłumaczkę, a i tak idzie mu ciężko z tą przeprawą. Widać, że kompletnie go zaskoczyła ta rzeczywistość, mnie z resztą też, ale żyłem w anomaliach komunizmu i nie panikowałem. Może dlatego jakoś sprawniej mi to poszło. Pytam strażnika, czy już wszystko? Przeglądnął papiery i mówi, że wsjo. Ze strażnika też się poty lały, to zagadałem jeszcze o pogodę, czy u nich zawsze tak gorąco? Mówi, że od kilku dni mają jak w Afryce, ale normalnie, to takich upałów nie ma. No to sobie wybrałem porę na podróżowanie, w najbardziej upalnym okresie. No to ruszam na podbój piekielnego Naddniestrza. Z ukrycia zrobiłem jeszcze nielegalną fotkę, oczywiście na pamiątkę, jakby ktoś pytał, nie że do celów szpiegowskich. Adres mój znają, to zawsze mogą wysłać dwóch zamaskowanych naddniestrzańskich Nindza.
Nawet nie musiałem się za bardzo rozpędzać, bo już byłem na przedmieściach Tiraspolu.
Takie typowe miasto, jak z komunistycznego żurnala. Bloczyska, to zwykłe klocki i szaroburo dookoła, ale całkiem czysto. W samym centrum miasta, bardzo zadbany cmentarz żołnierzy radzieckich. Widać, że lubią tu Ruskich. Koło cmentarza dostrzegłem perełkę, dla której warto było tu przyjechać..
Wot haroszaja maszyna, toż to prawie perpetuum mobile. Wózek boczny z elementami drewna, znaczy się zdobiony szlachetnym drewnem. Przełączniki zgrabnie umiejscowione na kierownicy przy pomocy samoprzylepnej taśmy izolacyjnej i wisienka na torcie w postaci osuszacza zbiornikowego.
Sprzęt wyglądał na taki w ciągłym użytku, więc rozglądałem się za właścicielem w celu przeprowadzenia zamiany za maszyny, albo chociaż odpalenia i posłuchania melodii z silnika. Niestety właściciela nie znalazłem i musiałem się objeść samym smakiem. Mogłem sobie tylko wyobrazić, jak pięknie jest łapać wiatr we włosy na takim osobliwym wehikule.
No dobra, ja tu gadu, gadu, a mam tylko 10 godzin na przejazd, to lepiej za bardzo się nie ociągać. Separatyści mają nawet łuk triumfalny, ale nie da się pod nim przejechać. Można tylko dookoła.
Miasto robi wrażenie takiego surowego życia. Infrastruktura typowa komunistyczna i nie ma ciasnoty. Drogi i chodniki szerokie. Wszystko jednak nadgryzione zębem czasu i nie widać, by coś odnawiali. Jak widać komunikacja miejska działa i cieszy się powodzeniem, bo autobusy puste nie jeżdżą. Na drogach trochę starych Ład, ale i nie tylko. Pierwszego wypasionego Lexusa 4x4 widziałem właśnie w Naddniestrzu. Są to jednak rodzynki. Przeciętnego Naddniestrzanina raczej na to nie stać, chyba, że trzymają samochody pochowane w garażach, bo na ulicach raczej pustawo. Czegoś takiego jak korki w stolicy nie ma, no chyba, że po prostu ludzi żyje tu mało i dlatego. Zauważony kierunek na Odessę dodał mi otuchy, bo jakoś tak nieswojo się tutaj czułem.
Przez pewien czas dosyć dobrze prowadzili na Odessę, ale później drogowskazy poznikały i musiałem pytać. Zwykli ludzie byli bardzo życzliwi i chętnie pomagali. Przejechałem przez całkiem sporą rzekę Dniestr, w której tubylcy korzystali z rekordowych upałów.
Też bym tak chciał się wymoczyć, ale ze trzy godziny by mi zeszło a na to pozwolić sobie nie mogę. Na drugim brzegu widać jakiś zamek z kominem. Wygląda na odnowiony i być może można go nawet zwiedzić od środka. Z miasta wyjechałem szybko i wylądowałem na jakichś wioskach. Raczej skromnie, nawet bardzo, na ścianach i dachach dominuje głównie kolor szary. Jakoś mam dziwne wrażenie, że jadę nie w tym kierunku co powinienem, ale tubylcy potwierdzają, że jednak dobrze jadę. Wioski się skończyły i zaczęła się dłuuuga prosta aleja z orzechów włoskich.
Zaczęły się wielkie płaskie przestrzenie, czyli olbrzymie pola jak okiem sięgnąć po horyzont.
-
Sądząc po wielkości, te pola są raczej w rękach państwowych. Działa tu pewnie nadal coś w rodzaju kołchozów. Ciągnik jak zaczyna orać takie pole, to pół dnia go nie ma zanim zrobi jedno okrążenie he, he. Dojechałem w końcu do jakiejś krzyżówki, bez jakichkolwiek drogowskazów. Po lewej wioska, w której widzę jakiegoś dziadka tubylca, to idę zapytać. Suchy dziadek już chyba coś zdążył wypić, bo czuć od niego samogonem, poza tym bardzo sympatyczny i chce pomóc. Pytam, czy na Odessę, to dalej prosto jechać, znaczy się, czy priamo? Dziadek się mocno skupił, gdzie może być Odessa i pokazuje, że dalej jechać prosto. Za chwilę słyszę, że inny dziadek zza płotu coś krzyczy i macha rękami. Czekam zdezorientowany, co się będzie działo dalej? No to pytam też tego drugiego, którędy na Odessę. Podszedł do nas i pokazuje, że nie prosto, tylko w prawo i że będzie równo 100km. Od tego drugiego też czuć samogonem i obaj mają mętny wzrok. No to pytam jeszcze raz czy mam jechać prosto, czy w prawo? Dziadki zaczęły się kłócić między sobą, którego racja jest bardziej, a ja stoję i nie wiem co mam o tym myśleć. Nie minęła nawet chwilka, jak dziadki zaczęły się okładać piąchami. Przypominam, że wszyscy stoimy na środku drogi. O ja pierdziu, zaraz te dziadki zaczną wojnę międzynarodową i będą tu mnie okładać sierpowymi. Nie powiem, trochę się wystraszyłem i już opracowywałem drogę ucieczki. Ten drugi dziadek zza płotu, był silniejszy, albo po prostu bardziej trzeźwy , bo tamten pierwszy dał za wygraną i odpuścił. Dziadek zza płotu wygrał zacięty pojedynek na tłumaczenie drogi zbłąkanemu turyście, więc tłumaczy mi jeszcze raz, że na pewno mam skręcić w prawo i potem już cały czas prosto. Posłuchałem tego silniejszego dziadka i zrobiłem co kazał. No i weź tu człowieku nie miej szczęścia, no i bym pojechał gdzieś prosto, nie wiadomo gdzie, a jak jeszcze Jelon by miał awarię to miałbym pełno w gaciach. Znikąd pomocy, żadnej ambasady w Naddniestrzu nie ma, a opiekę medyczną to mogę mieć, tylko za gotówkę. Wszystko fajnie, jak jest dobrze, ale jakby miało się coś stać, to tylko nie tutaj. Tak sobie jadę w nowo obranym kierunku i rozmyślam podsycając strach. Droga prosta jak drut i brak żywego ducha. Czasem, raz na pół godziny przejedzie jakiś samochód i tyle. Po tak długiej prostej, to jeszcze nie jechałem, no i ten upał męczy niemiłosiernie. Znalazłem kawałek cienia na mały odpoczynek i uzupełnienie płynów. Wokoło grobowa cisza i brak żywego ducha. Człowiek przyzwyczajony do cywilizacji nie umie się odnaleźć na takim pustkowiu i ta cisza wzmagająca jakiś wewnętrzny niepokój. Trzeba być twardym, nie miętkim i brać byka za rogi, zatem biorę Jelona za rogi i stepujemy dalej przed siebie. Na tej długiej prostej kierownica jest po prostu zbędnym balastem, można spokojnie się poruszać bez. Po jakiejś godzinie zaczęły się zabudowania wioskowe oraz pegeery i na reszcie, upragniona granica z Ukrainą. Na przejściu spory ruch pieszy. Po stronie ukraińskiej sklepy są oblegane, a po naddniestrzańskiej sklepów brak, czyli już wiadomo gdzie jest tańszy towar. Jest też jakaś mała strefa bezcłowa, przynajmniej na taką mi wyglądała. Strażnik sprawdza mi papiery i każe iść do okienka. W okienku kontrola danych w komputerze i wygląda, że wszystko ok. Przyszedł kolejny strażnik i mnie wypytuje, gdzie byłem, skąd i dokąd jadę, a konkretnie gdzie byłem i co robiłem w Naddniestrzu. No to mówię jak na spowiedzi, że jadę tylko tranzytem w stronę Odessy. Zabrał moje papiery i standardowo pyta się czy nie przeważę narkotyków, materiałów wybuchowych, broni itp. O motocykl też zaczął wypytywać, to nauczony doświadczeniem mówię, że kitajec. Oczywiście ta sama reakcja, strażnik się śmieje, i jeszcze się nabija czy aby mi rama nie pękła. Mówię, że u was drogi dobre, to jeszcze nie pękła. Pokazał, żeby iść za nim, to idę. Weszliśmy do jakiejś małej kanciapy na uboczu. Przegląda mój paszport kartka po kartce i mówi: - masz problem - jaki problem, pytam? - ty nie majesz pieczątku, wyjazdowej z Mołdawii - jak to nie mam? - no nie majesz, nie pajdiosz - strażnik mołdawski mi nie dał i mu tłumaczę, że paszport widział a pieczątki nie chciał dać, to co ja mam zrobić, przecież takiego strażnika nie zmuszę? - nie majesz, nie pajdiosz (zrobiło mi się trochę ciepło, od środka, bo od zewnątrz w kanciapie to już było wystarczająco gorąco. Klimy nie mieli.) Usiadł przy biurku i z kimś bardzo długo rozmawia przez stacjonarny telefon. Stoję jak kołek i się denerwuję, bo mało co rozumiem. Za szybko mówi do tego telefonu. Nie wiem, czy naradza się co ze mną zrobić, czy po prostu bierze mnie na przetrzymanie? Po jakichś dwudziestu minutach skończył gadać, to nawijam, że ty tu kamandir i co to dla ciebie taka pieczątka. Sugeruję, że na pewno on jest ważniejszy niż jakiś tam mołdawski strażnik. Trzeba mu podbudować ego, tak sobie myślę i kombinuję, jak gościa zmiękczyć. - ty to byś tak chciał, żeby w ogóle bez kontroli przejechać przez granice, krzyczy do mnie podirytowany. Przynajmniej tak to zrozumiałem co mówił. - nie no nigdy w życiu, się zapieram, ale brak pieczątki, to nie moja wina, tylko mołdawskiego strażnika. Pot mi leci po plecach, już jestem cały mokry, zupełnie jakbym właśnie wyszedł spod prysznica. Znowu mnie pyta co robiłem w Naddniestrzu i po co jadę do Odessy, no to mu mówię, że jadę na Ciornyje Morie, nogi wymoczyć i pokazuję rękami na moje nogi. Strażnik tak dziwnie patrzy na mnie co robie, myśli, myśli, wstał i mówi: - aaaa, ty jediosz jajka wymoczyć w morie i pokazuje na swoje przyrodzenie, zamaszyście kołysząc się przy tym do przodu i do tyłu. - tak, właśnie jadę wymoczyć jajka w morie, szybko potwierdzam. Strażnik zaczął się głośno śmiać, a ja razem z nim się cieszę, udając, że mnie to też niebywale rozbawiło. - jak jajka jediosz wymoczyć w morie to pajdiosz i oddaje mi paszport z dowodem rejestracyjnym. Szybko zabrałem papiery, podziękowałem i wyszedłem. Nie wiedziałem, czy już po wszystkim, czy będzie jeszcze jakaś niespodzianka, to nawet nie odpalam Jelona, tylko powoli prowadzę do szlabanu z kolczatką, bacznie słuchając, czy nagle nie usłyszę jakiegoś STOP za plecami. Prowadząc Jelona, minąłem się z jakąś matką z dzieckiem, która niosła coś w siatce. Nagle inny strażnik ryknął na nią, tak, że nawet ja podskoczyłem, a kobieta stanęła jak słup soli i zbladła. Strażnik podszedł do niej, wyrwał jej torbę i po chamsku w niej grzebie. Kobieta widać po twarzy, że przerażona. Na szczęście nic konkretnego nie znalazł i ją puścił, ale na dowidzenia jeszcze jej coś miłego wrzasnął. Sposób kontroli był niczym z filmów o gestapo. Uzmysłowiłem sobie powagę sytuacji. Mimo wszystko ze mną obchodzili się jak z jakiem, bo swoich rodaków bardziej chamsko gnoili bez powodu. Na szlabanie strażnik sprawdził tylko papiery, kiwnął głową i podniósł czerwono biały drąg. Po stronie wchodzących, widziałem ustawioną kolejkę z mrówek, znaczy się z ludzi pieszo przekraczających granicę. Stali z wypchanymi siatami, czyli cały cyrk jeszcze przed nimi.
-
Jaka niesamowita ulga, normalnie jakbym wyszedł z obozu koncentracyjnego. Na deser jednak zostali jeszcze strażnicy po stronie ukraińskiej. Tam to dopiero się działo… Nie, no teraz to sobie żartuję. Ukraińcy przyjęli mnie jak swojego. Szybkie formalności, nawet bez zbędnych pytań, tylko nad marką motocykla się zastanawiali, bo chyba takiego jeszcze nie widzieli. Jak powiedziałem, że to kitajec, to też, jak na zawołanie był ubaw, ale nawet już zdążyłem to polubić. Biorą mnie pewnie za nieszkodliwego szaleńca i tyle. Do Odessy zostało zaledwie 70km, no to ciśnienie na tłoki, by jak najszybciej ochłodzić w Morzu Czarnym, to co strażnikowi obiecałem. Jakieś 40km przed Odessą zmieniło się powietrze. Zrobiło się bardziej miękkie i chłodniejsze, do tego zerwał się przyjemny orzeźwiający wiaterek. Już nie skwierczałem w niemiłosiernym upale, tylko jechałem w rozkosznym ciepełku. Z każdym kilometrem dawał się odczuć wpływ morza i niemalże można było wyczuć słoną wodę węchem. No i jest, punkt zwrotny mojej podróży, czyli Odessa.
-
No to jadę w kierunku morza, tak na wyczucie, na zmysły, bo planu miasta nie mam. Przy pierwszym wrażeniu zaskoczyła mnie wielkość i rozległość Odessy. Miasto jest duże, a drugie wrażenie, to sam wygląd miasta. Zupełnie inne niż na polskim filmie Deja Vu. Szerokie proste ulice, po dwa, a czasami po trzy pasy ruchu w jedną stronę, a nad nimi pozawieszany najczęściej tylko jeden maleńki sygnalizator, w który trzeba się uważnie wypatrywać, a w około pełno komunistycznych prostokątnych bloków i wszystkie w jednym, szaro-jasnym kolorze. Taka typowa wielka, socjalistyczna metropolia. W końcu dotarłem do starówki, raczej niewielkiej w stosunku do ogromu całego miasta i tam zgubiłem trop na morze. Pytam zatem tubylców, kuda na morie? Kierują mnie tu i tam, już nawet nie wiem ile krzyżówek przejechałem i na ilu zawracałem. W kolejnym miejscu, pytam, kolejną osobę, którędy na morie, a kobieta mówi, "a ło" i pokazuje palcem na budynek po drugiej stronie ulicy. Patrzę a tam pisze HOTEL MORIE. Parsknąłem śmiechem, no tak, pytałem przecież o morie, to mnie pokierowali do hotelu. Moja wina, przecież mogłem pytać o Ciornyje Morie hihi. No i potem pytałem już precyzyjnie. Trafiłem na długą kamienną drogę wzdłuż starówki. Inne samochody jeździły, to ja też, ale jak się mijałem z ukraińską policją, to jakoś tak dziwnie na mnie patrzyli, jakby mnie chcieli zjeść, ale na szczęście nie zatrzymywali. Po wielu trudach i znojach znalazłem drogę wzdłuż Morza Czarnego. Pierwszy skręt w prawo, stromo do góry na ślimaku, w stronę portu. Tak mi się wtedy wydawało. Na samym szczycie ślimaka zobaczyłem zaparkowane dwie taksówki, to korzystając z okazji wbiłem się obok nich. Osłonią mnie od przejeżdżających samochodów Po prawej piękny widok na Morze Czarne i przystań dla stateczków. Zgasiłem sprzęta i idę zapytać taksówkarzy o jakichś pobliski kemping. Idę i szczena mi opadła, zaraz po przekręceniu głowy w lewo.
-
Po lewej moje przekrwione oczy widzą te słynne na cały świat schody. Nieświadomie zaparkowałem Jelonem naprzeciwko, ale miła niespodzianka na koniec dnia. Już myślałem, że dzisiaj nie zobaczę tych schodów, że poszukam dopiero jutro, bo zmęczenie daje o sobie znać, a tu proszę. Słodka wisienka na torcie. Zostawiłem obładowanego Jelonka samego i zszedłem wewnętrznymi schodami na dół. Jeszcze tylko przejście podziemne i będę na właściwych schodach. Ludzi dużo, co kawałek słychać jakąś muzykę i też nie brakuje straganów z pamiątkami. Wdrapuje się po słynnych schodach, jednocześnie rozmawiając przez telefon z BabaLucą. Muszę się przecież z kimś podzielić tą wiekopomną chwilą.
Na górze jakiś pomnik i pełno ludzi, ale ogólnie groch, mydło i powidło. Dziewczynki pozują przy pomniku, niczym do jakiegoś castingu, przybierając najrozmaitsze pozy.
Jakieś ptaki, małpy i kto wie co jeszcze?
Muzyka nawzajem się przenika i wystarczy tylko w odpowiednią stronę odwrócić uszy, by wybrać coś dla siebie. Są nawet tacy co tańczą i śpiewają. Jakiś Harry z Kriszna, czy też z Kriszną, dają ostro czadu. Poza tym, to w zasięgu wzroku jest jeszcze kilka odnowionych, zabytkowych kamieniczek i widok na Ciornyje Morie.
Widok ze schodów niestety został popsuty przez nowoczesny wieżowiec postawiony na sztucznym nasypie, oraz zabudowę obok niego. Kiedyś były to schody do morza, a teraz można powiedzieć, że są to schody do wieżowca, stojącego na wprost tych schodów. Jeśli już musieli, to mogli w innym miejscu wybudować to paskudztwo, no ale jak widać, kasa wszędzie rządzi. Za to widok z tego wieżowca pewnie jest zarąbisty. Szukałem jakichś pamiątek dla rodziny, ale jak było coś ciekawego, to nie nadawało się do transportu motocyklem. Z tych serduszek, to zastałby pewnie tylko proszek.
-
W sumie, to jakby mnie ktoś zapytał, czy warto pojechać specjalnie do Odessy, by zobaczyć te schody, to bym powiedział, że nie warto, ale przejazdem, to jak najbardziej zaglądnąć można. Dzień się kończy, a ja nadal nie mam gdzie spać, zatem wracam do Jelonka. Nawet nic nie ukradli, wszystko było na swoim miejscu, tak jak zostawiłem. Od taksówkarzy dowiedziałem się gdzie jest kemping nad samym morzem. Trochę jednak się zastanawiali przed udzieleniem mi wskazówek, jak dojechać. Powinno mi to dać do myślenia. Jeden z nich pokazał palcem na odległy brzeg morza i powiedział o tam gdzieś. Zatem nie pozostało mi nic innego, jak trzymać się w miarę blisko linii brzegowej. Po drodze pytałem o kierunek jeszcze ze trzy osoby. Dwie pierwsze, tylko kręciły głowami i wzruszały ramionami, a trzecia na szczęście coś wiedziała. Za około trzy kilometry mam po prawej wypatrywać pałatek. No i faktycznie namioty były, ale przejechałem niezbyt widoczny zjazd i musiałem zawrócić. Nie było to jednak proste, bo w każdą stronę po dwa pasy i krzyżówki też na kilka pasów, bez możliwości zawracania.
Ze środkowego pasa nie da się skręcić, bo na tym pasie Ukraińcy najszybciej gonią i uporczywie unikają używania hamulców, a ja przy 80km/h nie umiem zawrócić w miejscu. Cóż było robić, wyczekałem szczelinę w ruchu i rura na pełnym gazie z prawego pasa przez całą szerokość czterech pasów. Serce w gardle, ale udało się. Wracam do namiotów, ale skrętu w lewo nie ma, więc jadę kawałek dalej i wykonuję kolejny podobny manewr zawracania, tak na kamikadze. Jak ktoś potrzebuje wysokiego poziomu adrenaliny, to nie trzeba skoku na Bangi, wystarczy zawracanie na ukraińskich wielopasmówkach hehe. Zjechałem z głównej w wąską upatrzoną dróżkę, prosto w stronę morza, a tam pełny deptak ludzi. Nie było zakazu, to się przepycham między ludźmi. Podjechałem do stojącego ochroniarza i pytam o kemping.
Myślałem, że to policjant, bo tak wyglądał i miał przy pasie broń, ale napis na jego plecach wyprowadził mnie z błędu. Ochroniarz nic nie wie o kempingu w Odessie, bo takowego w ogóle nie ma, ale są dzikie namioty przy plaży, znaczy się po ichniemu pałatki. Natknąłem się nawet na akcent motocyklowy, ale żadnego żywego motocyklisty nie spotkałem.
Do pałatek jednak nie ma się jak dostać, jak tylko przez strzeżony parking ze szlabanem. Znalazłem parkingowego i pytam za ile mogę wjechać. Za darmo, bo motocykli nie pilnujemy. Co to znaczy, że motocykli nie pilnujecie, że kradną, czy co? Przejechałem przez cały parking i wjechałem prawie na samą plażę, gdzie było rozstawionych kilka namiotów. Koło pałatek, grilują, śpiewają, tańczą i piją, czyli jednym słowem gwar. W takich warunkach nie usnę, to jadę kawałek dalej , by zaparkować koło ciężarówki, typu chłodnia. Zostawiłem Jelona i idę badać teren.
-
Tłumy ludzi już sobie poszły, bo robi się wieczór i plaża pustoszeje. Cudnie, myślę sobie. Wzdłuż plaży jest ułożony chodnik z płyt betonowych a wzdłuż chodnika są namioty, sklepiki i mała gastronomia. Wróciłem do motocykla, by rozbić namiot, jeszcze za widoku. Zostaję tu gdzie stoję, bo miejsce wydało mi się ok. Rozłożyłem namiot na kawałku ziemi i wszedłem na czworaka sprawdzić, czy jest równo do spania i jak mnie coś pierdyknie w rękę. Patrzę na dłoń i nie ma nic, a boli. Wycofuje się z namiotu, a tu za chwile jeb w kolano. O rzesz, co jest grane, jakiś skorpion pod namiotem, czy co? Przewróciłem cały namiot i sprawdzam co zagnieździło się pod spodem. Nic nie widać, bo już półmrok, ale coś mam wbite w poszyciu namiotu? Jakiś kolec? Wywaliłem dziada i jeszcze raz sprawdzam ostrożnie wchodząc do namiotu. O żesz!!! Po raz drugi! Tego dziadostwa jest pełno pod namiotem. Jakieś kujaki, twarde jak kość? Próbuję to wyzbierać pod namiotem, ale nic nie widać, nawet z latarką. Trochę mi to podniosło ciśnienie, bo chciałem już coś zjeść i się wykąpać w Morzu Czarnym, zanim zrobi się zupełnie ciemno, a namiot nadal nie stoi przytwierdzony. Tak nie mogę tego zostawić, bo karimata samopompująca zostanie podziurawiona na sito. Jak to mówią, potrzeba matką wynalazku i już mam niezawodny patent do wyzbierania tego dziadostwa.
-
Chodziłem moimi plażowymi kapciami, raz koło razu i usuwałem nawbijane kolce. Wredne to jak mało co. No i tak po kilku minutach miałem czysto pod namiotem. Jeszcze jakieś niedobitki zostały, ale to zgniotłem monetą od wewnątrz. Wreszcie mogłem bezpiecznie wrzucić do środka karimatę, śpiwór i resztę tobołów. Z wywalonym jęzorem, głodny i spocony, już w zupełnych ciemnościach, rozpaczliwie ruszyłem za jakimś żarciem. Przy jednej z budek zapachniało mi czymś niesamowicie smacznym. Wielkie przyrumienione pierogi uśmiechały się do mnie, aż mi ślinka pociekła. Nigdy czegoś takiego nie jadłem o dziwnej nazwie czeburieki. Kupiłem jednego gorącego z mięsem, za około12 hrywien, tak na spróbowanie. Dobreee, żeby nie powiedzieć, że pyszne dla wygłodzonego turysty. Strawa całkiem sycąca, ale szedłem za ciosem i kupiłem drugiego, wot tak na deser. Tym razem z ziemniakami. Też smakowity był. Do degustacji mogłem jeszcze użyć wersji z bryndzą, ale nie miałem już miejsca w układzie pokarmowym. Jutro sobie takiego na śniadanie kupie, a co? 15 hrywien za dwulitrowy napój i nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba. No może jeszcze kąpiel w Morzu Czarnym. Tylko co zrobić z kasą i dokumentami? Zamknąć w kufrze, ale jak zobaczą, że coś chowam, to nie ukradną? W namiocie nie zostawię nic cennego, bo nawet prowizorycznie kłódką nie zamknę, bo się rozleciała. Raz kozie śmierć, połowa dokumentów, jak i połowa kasy zostaje w Jelonie, a druga połowa razem z motocyklową kurtką do plecaka i na plażę. Tym sposobem zawsze coś mi zostanie i łatwiej będzie się wytłumaczyć ukraińskim władzom. Plecak zostawiłem na stercie poskładanych plażowych leżaków i chyc do wody. Ciornyje Morie w nocy było faktycznie ciornyje jak smoła. Trochę miałem pietra przed wejściem do wielkiej wody, której nie widać. A co jak mnie jakaś Syrena porwie na samo dno i wykorzysta? No nic, wchodzę ale pomału i badam grunt pod nogami. Temperatura wody była tak cudna, że nie mogłem się oprzeć i wlazłem po samą szyję. Tylko coś mi oblepiało nogi przy każdym przypływie? Paskudne oślizłe glony, są wszędzie. Cały czas spoglądam na plecak, czy jeszcze jest, bo nocnych plażowych spacerowiczów nie brakowało. Trochę ryzyko, bo jak ktoś capnie plecak, to nie zdążę wyjść z wody i go dogonić. Posiedziałem w wodzie z pół godziny i poszedłem ratować plecak, bo nie ma co nadwyrężać szczęścia. Nic nie zginęło i w Jelonie też oki. Odmoczony i szczęśliwy poszedłem na spacerek wzdłuż plaży. Co kawałek z knajp i restauracyjek rozbrzmiewała jakaś fajna ukraińska muzyka. Doszedłem do widzianego wcześniej wiszącego motocykla i słyszę jakieś odgłosy wesołej zabawy. Wzdłuż plaży stoją obok siebie dwa długie budynki, tworząc osłonięty korytarz z którego dobiegają gwizdy, krzyki, oklaski i muza.
-
Idę tropem i mijam kilku ochroniarzy, ale nie zatrzymują mnie, to sunę dalej. Widzę zebrany tłum ludzi wokół stolików jakiejś podniebnej restauracji. Na środku stoi uśmiechnięta babcia, a obok niej umięśniony pan, ubrany tylko w muszkę i cylinder. Pan się ukłonił publiczności, zbierając wielkie brawa a starsza pani zasiadła przy jednym ze stolików. Okazało się, że w restauracji odbywa się właśnie wesele i państwo młodzi zamówili sobie striptiz. Najwidoczniej taka moda na Ukrainie. Gdy pan z gołym tyłkiem sobie poszedł, do lokalu wtargnęła policja, a właściwie, to tylko jedna umundurowana pani policjantka, która natychmiast aresztowała jednego z gości weselnych, brutalnie przykuwając do krzesła kajdankami. Ponieważ orkiestra nieźle grała, to pani policjantka zaczęła się kołysać w rytm muzyki. Na taki obrót wydarzeń nie byłem przygotowany, ale na wszelki wypadek odpaliłem telefon i zacząłem uwieczniać to zjawisko, nie występujące normalnie w przyrodzie. Jak ten gość weselny przyszedł z jakąś damską osobą towarzyszącą, to przyjemnego wieczoru, potem raczej nie miał hehe. Program Chomik niestety przyśpieszył filmik i jak ktoś chce go normalnie oglądać, to musi sobie ściągnąć. Punktu kulminacyjnego jednak nie zobaczycie, bo wyczerpały mi się baterie hehe. Za to ja mogłem sobie spokojnie dokończyć przedstawienie, bo nie musiałem się już skupiać na kadrowaniu. Na koniec były brawa i gwizdy, ale o dziwo nieco mniejsze niż wcześniej zebrał ten pan w muszce i kapeluszu. Nie da się ukryć, że męska część publiczności w kibicowaniu wypadła blado w porównaniu do żeńskiej widowni. Po prostu kobiety są bardziej wrażliwe na prawdziwą sztukę, albo po prostu można podejść do tego naukowo i stwierdzić, że wypity ukraiński alkohol na kibicujące niewiasty weselej działa. Jakby nigdy nic na parkiet wyszła para młoda i zaczęła tańczyć razem z gośćmi weselnymi. Nie wiem jak dalej przebiegało wesele, bo wrażeń tego dnia już miałem pod dostatkiem i zmęczenie kazało mi iść spać. Sąsiad w ciężarówce chłodni włączył radio z muzą i też chyba poszedł spać. W każdym bądź razie zamknął się na całą noc razem z żoną w tejże chłodni. Ciekawe kampery mają na tej Ukrainie hi hi. Księżyc świeci, muzyczka gra, morze sobie szumi a Odessa ciągle się bawi. To był najgorętszy dzień, pod względem temperatury emocji, oraz stopni Celsjusza. Dobranoc.
-
Podsumowanie dnia: Przejechanych kilometrów: 434 Widzianych krajów: Rumunia, Mołdawia, Republika Naddniestrzańska, Ukraina. Awarie: Idzie jak przeciąg.
Dzień szósty, niedziela 26 sierpnia
Człowiek się budzi i pierwsze co słyszy, to szum morza, żadnej muzyki, ani ludzkich odgłosów. Plażowi balowicze twardo śpią, ale porannych biegaczy już widać na piasku. Ledwo przetarłem oczy i już mam nowe marzenia. Umyć się i to za wszelką cenę. Mam na sobie zaschnięte słone Morze Czarne. Nigdzie nie ma prysznica, są tylko plażowe szalety, zatem idę obadać sprawę.
Niestety prysznica w szaletu nie ma, a i tak musiałem zapłacić dwie hrywny za inne takie tam przyjemności. Mały poranny spacerek po plaży trochę mnie rozczarował, bo w dzień widzi się pełno petów i śmieci. W nocy było romantyczniej, bo nagrzany piasek wydawał się czyściutki.
W cieplutkiej wodzie, relaksacyjnie pomoczyłem tylko nogi, bo nie chciało mi się potem całego siebie suszyć. W brzuchu głośno zaburczało, to od razu przypomniałem sobie o pysznych ukraińskich pierogach czeburiekach. Niestety w niedzielę rano, wszystko było jeszcze pozamykane, nawet kawy nie miałem się gdzie napić. Wróciłem do namiotu po blaszany kubek. Może pani szaletowa ma wrzątek na kawę?
-
Sprawdziłem jeszcze jak jest wrzątek po rosyjsku. Kinjatok, czy jakoś tak to brzmiało? Niestety pani szaletowa nie miała czajnika i choć bardzo chciała pomóc, to z kawy nici. Nic to, na pocieszenie poszedłem zobaczyć, wczorajsze miejsce przedstawienia, tym razem w świetle dziennym. Jak dla mnie trochę gusty pomieszane, ale jak wiadomo o tym co się komu podoba się nie dyskutuje. Filmować nie skończyłem bo wyczaił mnie strażnik i skutecznie wyprosił. Jakoś w nocy im nie przeszkadzałem, ale najwyraźniej zmienili zdanie. Pora zwijać manele i ruszać na trasę w stronę Morza Azowskiego, ale po delikatnej, telefonicznej sugestii BabaLucy, zmieniam moje nieugięte plany. Z Kamieńca też chyba rezygnuję, zatem jadę najgłówniejszą drogą prosto na Kijów, by zyskać na czasie. Ze wstępnych obliczeń wizyta nad Morzem Azowskim, a potem w Kamieńcu Podolskim, kosztowała by ze dwa dni więcej. Dzieciaki torturują mi żonę, a ja się samolubnie byczę na plaży w ciepłych krajach. Oj nie ładnie. Zwijam pałatkę, a tu jeszcze się parę kolców do podłogi namiotu nawbijało.
-
Wredne dziadostwo, a jakie upierdliwe. Na butach też mam pełno nawbijanych i w tej właśnie chwili mnie olśniło. A co z oponami? Zaglądam do Jelonka i nie wierzę własnym oczom.
-
Opony bardziej przypominają meksykański kaktus, niż koła motocyklowe. Nawbijało się tych kolców ze trzydzieści, ale powietrze jeszcze nie uciekło. Przepchałem motocykl na utwardzoną ścieżkę i wyrywam chwasty, przetaczając sprzęta co pół metra. Podczas pakowania, zaczepił mnie jeden Ukrainiec i pyta, czy może pooglądać mój motocykl. Oczywiście nie miałem nic przeciw. Zaczęliśmy gadać, każdy w swoim języku i okazało się, że Ukrainiec ma stare Kawasaki, chyba 750cc, ale zardzewiał mu bak i syf przytyka gaźniki. Poradziłem mu by wyczyścił bak przy pomocy śrutu, czyli kuleczek z łożysk, ale nie za bardzo mi szło tłumaczenie, to wykonałem skomplikowane kalambury i załapał o co chodzi. Ukrainiec dziękował mi, jakbym co najmniej moto mu uzdrowił. Może gość nie ma netu i dlatego nie wiedział jak wyczyścić zbiornik z rdzy? Uściskaliśmy sobie dłonie i ruszyłem w poszukiwaniu drogi na Kijów. Najpierw jednak stacja benzynowa, bo w zbiorniku tylko opary. Do Odessy przez Mołdawię i Naddniestrze przeleciałem ciągiem na rumuńskim paliwie.
-
Zaeksperymentowałem i wlałem to coś o nazwie A92. Na początku bez różnicy, ale po kilkunastu kilometrach silnik jakby bardziej nierównomiernie pracował. Prędkość maksymalna spadła o jakieś 10km/h i Jelonek nie odpalał na dyk, tylko trzeba było ciut dłużej przytrzymywać rozrusznik. Jak się silnik bardzo nagrzał, to jak w jednym miejscu w Rumunii, zaczął dudnić dziwnymi basami, tak jakby się rura wydechowa miała zaraz oberwać. Na lepszym paliwie już tego nie zauważyłem.
Gdyby ktoś chciał sobie kupić złote opony, to tylko w Odessie he he. Droga Odessa-Kijów, to najgłówniejsza droga na Ukrainie, jest to też jeden wielki bazar.
-
Na poboczach najczęściej sprzedają owoce, ale części do samochodów też można spotkać. Po lewej stronie, wydawało mi się, że widziałem salon z chińczykami, ale może mi się tylko wydawało, bo na odległość pięciu pasów ruchu za dobrze nie widzę, zwłaszcza przy ponad stu na godzinę. Z chińskich motocykli to przez całą wyprawę widziałem może ze dwa. Oba bardzo podobne do Z-ki Rometa 125cc. Asfalt super, po trzy szerokie pasy w każdą stronę, to można sypać ile fabryka dała. Śniadania jeszcze nie jadłem, ale długo nie musiałem czekać, bo przy większych, nowych stacjach benzynowych są też restauracje, lub przynajmniej jakieś knajpeczki z kawusią. Przy starych stacjach, to szkoda się zatrzymywać bo nic tam nie ma, nawet kibelka, tylko dystrybutory i ewentualnie jeszcze jakąś wodę mineralną można sobie nabyć. Gdy wszystko ładnie wygląda, wokół stoi dużo samochodów, to tam warto zajechać na popas, bo tubylcy wiedzą najlepiej co dobre. No ale weź się człowieku dogadaj w restauracji, albo poczytaj sobie ze zrozumieniem menu. Starym indiańskim sposobem zamówiłem prawie to samo co osoba przede mną, pokazując przy tym bezczelnie palcem. Ooo toooo, uchuuuu.
-
Było pysznie. Zupka a la nasz rosół ale z kawałkami mięsa i warzywami, a na drugie zapiekane coś i też bardzo smaczne. Na deser upragniona kawusia i na reszcie mniamniusia. Jak sobie tak pomyślę, to od wyjazdu jem pierwszy normalny posiłek, przy normalnym stole, podany w cywilizowanych naczyniach. Jak to mówią, niebo w gębie. Ceny posiłków porównywalne do naszych. Duża kawa jakieś 15 hrywien, czyli coś około 6zł.
-
Autostrada przez środek jeziora. Na Ukrainie to nie problem. Fajne widoki, jednak szybko się skończyły i droga też zmalała z trzech, na dwa pasy w jednym kierunku. Ruch coraz większy, upał też. Dzisiejszy dzień, to dzień łojenia z jednego końca Ukrainy na drugi. Jednym słowem monotonia, bez zakrętów, tylko ciągle prosta i prosta. Już mnie nawet nie cieszy dobry asfalt, bez dziur, zupełnie inny do którego przywykłem na dotychczasowej Ukrainie. Czym bliżej Kijowa, tym jednak droga gorsza. Więcej pęknięć i łat. Ale nie ma co narzekać. Dogoniłem skuterek, który jechał koło setki i sobie z nim jechałem przez jakieś 50km, by się mniej nudzić. Chłopaczek wiózł dziewczynkę do stolicy. Im przynajmniej nie było gorąco, bo jechali w krótkich rękawkach i nogawkach, a ja wystrojony jak ufoludek się przypiekałem.
-
Na trasie mijałem się też z motocyklistami. Może z dziesięć do piętnastu maszyn przez cały dzień i od razu można było rozpoznać, czy ze wschodu, czy z zachodu. Ci z zachodu ubrani po zęby, niekiedy też w odblaskowe świecidełka, a dla tych ze wschodu założenie samego kasku było szczytem perwersji. Ogólnie na ukraińskich drogach nie obowiązują żadne zasady ruchu drogowego, poza jedną, kto większy, ten ma rację. Znaczy się w wybranych rejonach jednak jeszcze jakieś zasady obowiązują, ale te rejony są oznaczone przez policję z fotoradarem. Wtedy wszyscy na zawołanie jadą grzecznie. Ja miałem tą przyjemność jechać w niedzielę, gdy z weekendowego wypadu wracała stolica. Kijowianie, czy Kijowszczanie, nie wiem jak na nich wołają? Samochody przeróżne, od starych zabytkowych ład, po nowe fury 4x4. Rozwarstwienie społeczne duże. Najmniej chyba klasy średniej. Najbardziej jednak trzeba uważać na czarne 4x4 z czarnymi jak smoła szybami. Najprawdopodobniej, większość to mafia, albo przynajmniej ich zachowanie na drodze na to wskazuje. Lepiej takiemu w drogę nie wchodzić. Zostałem szybko tego nauczony. Miałem jedną bardzo groźną sytuację, gdy zabrałem się za wyprzedzanie tira na dwupasmowej autostradzie. Przed rozpoczęciem manewru w lusterku miałem tylko maleńki czarny punkcik. W momencie, gdy byłem na wysokości tylnych kół ciężarówki, naczepę już prawie skończyłem wyprzedzać i w tejże właśnie chwili widzę jak maleńki czarny punkt urósł do wielkiego czarnego 4x4, które zbliża się z bardzo dużą prędkością. Ja mam na zegarze jakieś 120-130km/h, a to bez jakiegokolwiek zwalniania jedzie z tyłu wprost na mnie. Zdążyłem tylko przytulić się do tylnych kół rozpędzonej ciężarówki na odległość wyciągniętej ręki, a to czarne coś przeleciało z mojej lewej strony z prędkością nadświetlną. Ponad 200km/h miał na pewno, bo zaraz zniknął. Nawet nie zdążyłem rozpoznać marki samochodu. Nawet nie chce myśleć co by było, gdybym jednocześnie przy wyprzedzaniu tira, nie patrzył w lusterko, albo jakby mnie ten mafiozo zepchnął pod koła tego tira. Miałem za co dziękować Bogu, bo było naprawdę nieciekawie. Wirujące koła ciężarówki tuż przy prawym łokciu do dziś mi się śnią. Żeby chociaż mrugał światłami, albo zatrąbił, a on po prostu gonił przed siebie z zawrotną prędkością spychając innych z drogi. Niestety na ludzi morderców nie ma innej metody, jak tylko ich unikać, usuwając się z pola rażenia. Za ciężarówkami nie będę się wlókł, więc opracowałem matematyczny system jak przeżyć. Przy wyprzedzaniu ciężarówki liczę do dwóch. Jeden, dwa, a jak doliczę do trzech, to już jest źle, bo jakaś pędząca kropka z lusterka może mi siąść na ogon. Efekt był taki, że ciężarówki wyprzedzałem na maksymalnych obrotach i nie miałem już drugiej takiej podbramkowej sytuacji. Zamaskowanych pędzących z nadświetlną, widziałem jeszcze kilku na tej trasie. Ogólnie kierowcy ukraińscy jeżdżą niebezpiecznie, ale ci to przeginali na maxa. Oczywiście biorę poprawkę, że tak jak u nas, Warszawka jeździ trochę inaczej od reszty kraju, to na Ukrainie ci ze stolicy, też mogą mieć dodatkowe zdolności, ale tu, to po prostu nie da się tego właściwie opisać, to trzeba przeżyć na własnej gęsiej skórze. Chciałem nagrać pokazowy filmik, ale jak na złość zrobiło się w miarę spokojnie. Z tych skołatanych nerwów musiałem się zatrzymać i trochę ochłonąć, a potem coś zjeść dla poprawy samopoczucia i uspokojenia rozdygotanego serducha.
-
Jak to mówią przez żołądek do serca. Te ichnie pierożki są naprawdę smakowite. Jakieś 50km przed Kijowem zrobił się korek. Po chwili na dwóch pasach w jedną stronę ustawiło się trzy rzędy samochodów. Trzeci rząd jechał sobie samym prawym poboczem. Najpierw starałem się omijać samochody środkiem, ale jak zobaczyłem co wyprawiają puszki przede, mną, to wolałem nie ryzykować i zjechałem do osi drogi. Przeciskałem się skrawkiem asfaltu między morzem samochodów, a pasem zieleni. Niektórzy nawet robili mi miejsce, ale zawsze się trafi święta krowa i nie puści. Ze dwie święte krowy objechałem po prawej, ale było to trochę ryzykowne, bo niektórzy widać, że są złośliwi i specjalnie zajeżdżają drogę. Mam już dość drogowych wrażeń na dziś, to wolę tkwić w korku, niż leżeć rozjechany na drodze. Tak sobie stoję i oglądam mimochodem pas zieleni po lewej. Są jakieś ślady opon, czyli da się jechać. Jesteś między wrony, to krakaj, jak i ony. Lewy kierunek i zasuwam po trawie, czyli samym środkiem autostrady. Mijam setki samochodów i te czarne mafijne auta też, ha, ha. Teraz to ja jestem sprite. Kilometr za kilometrem, niezbyt szybko, na trójeczce, bo a nóż któryś mi wyjedzie, a tu nagle po mojej lewej, przemknęły na pełnym gazie, dwa czarne pociski. Dwa przyciemniane 4x4 zapierpapier pod prąd autostradą. Nie, no to, wykraczało poza moją wyobraźnię. Oczywiście ci co jechali prawidłowo z naprzeciwka się im usuwali, by uniknąć zderzenia czołowego. Dziki Wschód panie, dziki wschód… Dojechałem do przyczyny powstania korka. Wypadek, dwie Łady się puknęły, ale na szczęście bez ofiar w ludziach. Kawałek dalej było już trzy pasy w jedną stronę i ruch się rozładował. Po kilku kilometrach, widziałem jeszcze jedną anomalię drogową. Gościowi się zepsuła Łada 2107 na środkowym pasie. Wyszedł z tej Łady i tak został w miejscu, przyciśnięty do drzwi. Nikt się nie zatrzymał, wszyscy w pełnym pędzie omijali stojącego człowieka przy zepsutym aucie. Gość miał przerażenie w oczach, bo samochody go mijały z obu stron, na tak zwane żyletki. Ja też się nie zatrzymałem w obawie, że mnie ktoś z tyłu rozjedzie. Ja pierdziu, co za ludzka znieczulica tu panuje? Widziałem też bardziej komiczne sytuacje na tej autostradzie E95. Gdy stragany były po przeciwnej stronie autostrady, to ludziom to wcale nie przeszkadzało. Potrafili zostawiać samochód osobowy, lub nawet całą ciężarówkę na prawym pasie i na piechotę zasuwać przez sześć ruchliwych pasów, by sobie coś kupić. Na środku czasem były barierki oddzielające, to ludzie wdrapywali się po nich, a w niektórych miejscach były całkiem wysokie. Najbardziej rozbawił mnie taki dziadziuś, kierowca Kamaza. Wyszedł z ciężarówki z małą aluminiową drabinką. Przeleciał przez dwa pasy i przełożył drabinkę przez oddzielający płot. Przeszedł elegancko po drabince, zabrał pod pachę i chyc przez kolejne dwa pasy, wprost do jakiejś budki z nie wiem czym. Wot kozacka fantazja. Opony, to też jest coś na co trzeba uważać. Leżą niekiedy na środku drogi. Najczęściej, to jest oderwany bieżnik od ciężarówki, ale czasem jest to cała wielka opona. Nie wiem jak cała wielka opona może zsunąć się z felgi, ale nie chciałbym mieć wątpliwej przyjemności zobaczenia czegoś takiego na własne oczy, zwłaszcza podczas jazdy. Jak sądzicie, co miał na myśli kierowca, przylepiając takie nalepki na swoim samochodzie?
-
Ej ty, jak mi wjedziesz w D, to rozjadę cię czołgiem? Przez całą drogę rozglądałem się za jakimś kościołem, albo chociaż cerkwią, bo w końcu niedziela, ale na nic nie natrafiłem. Centralna Ukraina jest raczej uboga w świątynie. Późnym popołudniem dojechałem do Kijowa.
Jadę sobie na azymut, tak na czuja. To jest dopiero wielgaśne miasto z wielgaśnymi ulicami. Nawet pomniki mają wielgaśne.
Matka ojczyzna broni miasta. Ciekawe dlaczego zwrócona jest w stronę mateńki Rosji? Dojechałem do sporej rzeki Dniepr.
-
Nie było jak zawrócić, to przeleciałem mostem na drugą stronę. Ludziom w stolicy widać, że lepiej się powodzi, bo auta mają bardziej wypasione. Na drugim brzegu pytam tubylca, jak dojechać do Vyshhorodu? Muszę zawrócić, a potem w prawo wzdłuż brzegu rzeki. Tylko jak tu wykonać manewr zawracania? Sześć pasów ruchu, po trzy w każdą stronę i na każdym pełno samochodów. Przez cztery już ćwiczyłem zawracanie, ale nie przez sześć. Czekałem dobre dwadzieścia minut, zanim wyczaiłem szczelinę do skoku w nadprzestrzeń. Jedynka, ogień, dwójka ogień i przez wszystkie sześć. Od środkowego do środkowego się nie da, bo motocyklistę rozjadą, jedynie manewr zawracania od zewnętrznego do zewnętrznego można uznać za w miarę bezpieczny dla motocyklisty. Pewnie kompletnie niezgodny z przepisami, ale ważne, że życie zachowałem. Jeszcze raz sobie przejechałem nad płynącym Dnieprem i zaraz za mostem skręciłem na prawo., a tam korek po horyzont. Ciasno i ciężko mi się przeciskać miedzy barierką a samochodami, ale większość robi mi miejsce, to w żółwim tempie się przemieszczam. Jedynka, sprzęgło, jedynka, sprzęgło i tak setki razy, aż zaczęła mnie ręka boleć. Silnik kipi z gorąca i sprzęgło, też zaczyna dziwnie pracować. Zaraz spalę tarcze i skończy się zabawa. Jest jakiś parking na prawo, przy samej przystani, to Jelonkowi dam chwilę odsapnąć.
-
Przy okazji uzupełnię w organizmie płyny i cukier. Słońce już nie przypieka, ale nadal jest ze 30 stopni. Wyciskam sobie półpłynnego Snickersa o konsystencji nie powiem czego i podziwiam okolicę. Jest pięknie, starówka, przystań dla pasażerskich stateczków, malownicza rzeka Dniepr. Woda pewnie ciepła, bo na drugim brzegu jest piaszczysta plaża i ludzie się kąpią. Też bym się chętnie wymoczył w słodkiej wodzie, a najlepiej w dużej wannie z pianką. Dzień szybko ucieka, to nie ma co tu siedzieć, trzeba coś znaleźć do spania. Jestem brudny, zmęczony, na sobie przywiozłem zaschnięte Ciornyje Morie, to po prostu muszę coś znaleźć. Jakiś motel, kwatera, albo cokolwiek, byle by w rozsądnych pieniądzach. Korek nic nie zmalał, nadal jaki był, taki jest. Jelonek trochę ostygł, to znowu mogę testować półsprzegło. Najpierw jednak przydałby się kosz, bo nie mam gdzie wywalić oblepionego czekoladą papierka ze Snickersa. Kosza niet. Za kosz robi jakiś pomnik, pod którym leży pełno śmieci. Co kraj to obyczaj. Ktoś chyba jednak musi sprzątać, bo inaczej miasto utonęłoby w śmieciach.
-
Ubieram kurtkę i widzę, jak dwóch motocyklistów na dużych armaturach jedzie przy samym brzegu rzeki, po chodniku dla pieszych, wzdłuż całego długiego korka. Cześć, cześć i pojechali dalej, oczywiście jak przystało na tubylców, w krótkim rękawku, spodenkach i bez kasków. No nie całkiem bez kasków, bo kaski mieli poprzypinane do motocykli. Zanim zdążyłem założyć swój hełmofon i rękawiczki, to już ich nie było. Jesteś między wrony, krakaj, jak i ony. Odpalam Jelona i jadę tym samym tropem. Wolniutko na dwójeczce, ale przynajmniej sprzęgła nie katuję. Omijam pieszych slalomem, ale nie wydają się zdziwieni obecnością motocyklisty na chodniku. Ukraińskie babcie, też nie wykrzykują brzydkich słów za mną i nie walą torebkami po plecach. Jednym słowem kultura na chodniku to podstawa. Po jakimś kilometrze minąłem cały korek i jakby nigdy nic zjechałem z chodnika na jezdnię. Potem znowu była jazda przez krzyżówki na azymut, ale pomagała mi w tym rzeka. Nie zawsze jednak można było jechać przy rzece. Nieoczekiwanie natrafiłem na tasiemce.
-
Dwa, jeden za drugim, najdłuższe domy handlowe jakie w życiu widziałem. Tak na oko, to około kilometra długości każdy. Pytam ludzi z wypchanymi siatami, gdzie na Wyszogród? Trochę krzyżówek musiałem jeszcze przejechać, zanim złapałem ten właściwy kierunek. Noc już zrobiła się zupełna. Wjechałem nie z tej strony Wyszogrodu co chciałem i znalazłem się znowu przy rzece, a tam pełno spacerowiczów i wielka kolorowa fontanna. Opodal słychać jakąś muzykę, dobiegającą z pobliskiego lokalu. Niedziela wieczorem, letnią porą ludzie się wesoło bawią. Pytam o drogę na Czarnobyl. Tubylec zrobił wielkie oczy i pyta, po kiego ja chce teraz w nocy jechać na Czarnobyl? Pogadaliśmy trochę o Polakach i Ukraińcach i na koniec pokazał mi ręką, tak na azymut, że Czarnobyl to tam. Sto kilometrów. Podziękowałem i zawróciłem, by objechać miasto dookoła. Po drodze dogoniły mnie cztery ścigi. Każdy z nich po kolei zwalniał do mojej prędkości, zrównywał się ze mną, jadąc na sąsiednim pasie, łapa w górę i ogień do przodu. Bardzo miło zostałem potraktowany przez ukraińskich motocyklistów, aż nabrałem ochoty do dalszej jazdy, choćby do samego Czarnobyla. Tym razem tubylcy byli ubrani po zęby w kaski, buty i sportowe kombinezony. Wszystkie cztery ścigi były obficie oświetlone LED-ami, nie gorzej od statków kosmicznych. Najlepiej wyglądało oświetlenie tylnych błotników od spodu. Takie dwie długie LED-owe linijki, każdy motocykl w innym kolorze. Wyglądało to jak scena z Gwiezdnych Wojen, takie kolorowe, znikające punkty świetlne. Nie jestem zwolennikiem robienia z motocykla choinki, ale tu mi się nawet podobało. Zmęczenie i głód sprowadził mnie jednak na planetę Ziemia i zatrzymałem się na najbliższej stacji na małe conieco. Później jeździłem od motelu, do motelu i wszędzie zostawałem z kwitkiem. Wszystkie miejsca zajęte. No tak, wakacje i do tego jeszcze weekend. Sympatyczna pani z motelu powiedziała mi, że jest tu jeszcze w pobliżu nowy hotel i jak tam nie znajdę miejsca, to już nigdzie w okolicy nie znajdę. Na najbliższej krzyżówce miałem skręcić w prawo w boczną drogę i za niedługo hotel powinno być widać. Tak tez zrobiłem, hotel jest i to nie byle jaki, wygląda na jakiś wypasiony zamok. Oj coś czuję, że będzie drogo.
-
Zajechałem pod same zamczysko, by zapytać się o wolną komnatę i nie zdążyłem. Wyszedł ochroniarz i mówi, że tu nie wolno parkować. Namawia mnie bym grzecznie zjechał na parking, tuż obok. On w zamian mi popilnuje rumaka, a ja pobierze watko zasięgnąć języka. Przed okuty portal drzwiowy wyszedł boy hotelowy, przerobiony staromodnymi ciuchami za średniowiecznego pachołka i zaprasza cobym zawitał w gości. Prowadzi mnie przez ciemne pomieszczenie o scenerii, niczym z Władcy Pierścieni, wprost do młodej, jędrnej dziewoi na recepcji. Miła pani, już nie jest taka miła, bo chce za jedną noc aż 400 hrywien. Podliczam zasobność mojej sakiweki i wygrzebałem zaledwie trzysta sześćdziesiąt pare hrywien. Pani kręci głową, że nie nada. Chce 400 i ani grosza nie opuści za wspólną noc pod jednym dachem. Po chwili jednak zmienia zdanie i mówi, że za 50 dolarów to się zgodzi. Pięćdziesiąt dolarów, to nawet mam przy sobie. Tanio nie jest, ale w moim obecnym stanie po prostu muszę. Pani dokładnie prześwietliła moje banknoty pod uv i jeszcze na domiar nieufności, zabrała do skopiowania mój królewski glejt zwany po chłopsku paszportem. Poszedłem rozkulbaczyć Jelona i ani już pachołka, ani stajennego, w pobliżu nie było, żeby mnie wyręczyć w dźwiganiu. Wszyscy się zebrali przy recepcji i gapią się na mnie, jak na jakieś dziwne zjawisko, ale raczej przyjaźnie. Pani recepcjonistka, osobiście uprzyjemniała mi drogę do mej komnaty nr5. Obnażyła moim oczom salony o jakich mi się nie śniło, a mi po prostu szczena opadła do zamkowej posadzki, bo aż takiej rozkoszy to się nie spodziewałem. Podwójne łoże, własna łazienka, na ścianie średniowieczna plazma, na suficie starożytna klima, a na podłodze pradawna lodówka. Niewiasta mnie jednak przestrzegła, cobym za bardzo nie opustoszył zamkowej lodówki, bo mnie rano oskóruje do ostatniego talara..
-
-
Zostałem sam na sam ze sobą, szczęśliwy jak dzika świnia w błocie. Prysznic, zupka chińska na kolację, a potem znowu prysznic i lulu, zaraz po sprawdzeniu wszystkich stu kanałów telewizyjnych.
-
W międzyczasie jednak musiałem ugasić pragnienie. Moje żelazne zapasy w tym gorącym dniu błyskawicznie pękły i zmuszony byłem szybko odnaleźć drogę do recepcji. 15 hrywien malutka buteleczka wody mineralnej. Ceny hotelowe jak widać, no ale cóż było począć? Wieczór ciepły, to wyszedłem chwilę pooddychać świeżym powietrzem. W zamkowej sali bankietowej jakieś poprawiny i muzyczka sobie gra wesoło. Nic tylko potańczyć, ale wpraszał się przecież nie będę, bo w tym czarnym stroju wezmą mnie za Karambę z krainy deszczowców. O matko, coś zauważyłem! Jest kryty basen i to jaki wypasiony. Cały w eleganckich kolorowych płytkach, są leżaki i wypaśna skórzana kanapa z równie skórzanymi fotelami, tuż przy samej wodzie. Prezentuje się co najmniej jak basen jakiegoś szejka arabskiego. Gonię jeszcze raz na recepcje z zapytaniem, czy można popływać? Popływać można, ale najpierw 150 hrywien dla pani recepcjonistki i mogę sobie pływać nawet całą noc. Raz się żyje, ale budżet rodzinny i tak już nadwyrężyłem, to tylko spuściłem uszy po sobie. Mało tego, śniadanie też nie jest w cenie, tylko za odpowiednią dopłatą. Już nawet nie pytałem ile. Jeszcze by mi się w głowie poprzewracało od tego luksusu he, he i tak przecież nocleg mam full wypas. W nocy obudziła mnie burza z ulewą, aż musiałem zamykać okno, by się nie nalało do środka. Wolę spać przy otwartym oknie, niż przy szumiącej klimie, ale z burzą nie ma przebacz. Raz tak pierdyknęło piorunem, że hotelowa kablówka siadła na amen. Jak fajnie, że śpię sobie w mięciutkim, ciepłym łóżeczku i nic mi na głowę nie kapie. Mimo wszystko, to było jednak dobrze wydane 50 dolarów.
Podsumowanie dnia: Przejechanych kilometrów: 550 Widzianych krajów: Ukraina. Awarie: Jelon jest debeściak.
-
Dzień siódmy, poniedziałek 27 sierpnia
Wyglądam za okno i widzę, że nadal pada. Niebo zachmurzone po horyzont nie napawa optymizmem. Nie ma się co śpieszyć, powłóczę się trochę po zamku i trzasnę parę fot.
Na dole w restauracji można zjeść śniadanko, ale ceny nie na moją kieszeń. Na otarcie łez będzie zupka chińska. Tym razem pomidorowa z Radomia, będzie pan zadowolony... Poniedziałek czyli dzień roboczy, przyjechała układać kamienie pod zamkiem ekipa wykwalifikowanych budowlańców.
Z jednym z Ukraińców wdałem się w rozmowę, na temat polski i Ukrainy, oraz Euro 2012. Wspólny ból przegranej potrafi połączyć narody. Temat jednak zszedł na drogi i tu nić porozumienia została zerwana. Jak powiedziałem, że Ukraina piękna, ale drogi kiepskie, to Ukrainiec się bardzo oburzył. Chcąc załagodzić mówię, że drogi wokół stolicy jak najbardziej mają bardzo dobre, ale na dole Ukrainy już niestety mniej dobre. Jednak Ukrainiec się obraził i już nie chciał ze mną więcej gadać.
Jelonek stał w stajni, jakby nigdy nic, ale burza delikatnie go jednak zmoczyła pod tym zadaszeniem. Musiało trochę zacinać bokiem.
Znowu zaczęło kropić, to wróciłem do zamku, podziwiać ścienne malowidła, niczym z bajkowego świata.
Spotkałem nawet samego właściciela zamku z jego przybocznym czarnoksiężnikiem.
Było też dwóch takich co skutecznie plonowało wejścia do zamku.
Zamkowy duch też się pojawia od czasu do czasu i błyska ludziom po oczach.
W końcu przestało padać. Dzwonię do BabaLucy, że zaraz do niej jadę, ale w pobliżu jest Oko Moskwy i warto było by to zobaczyć? Żona się pyta, a co to jest to Oko Moskwy? No taka duża antena mówię. BabaLuca zasięgnęła języka u wujka Google i oddzwania do mnie, że takie coś, to jednak warto zobaczyć i mogę śmiało jechać. Na moje szczęście nie doczytała, że ta ogromna antena jest blisko Czarnobyla, bo wtedy na pewno dostałbym kategoryczny zakaz zbliżania się. Żona miałaby niepotrzebnego stresa, a tak szczegółów dowie się po fakcie. Promieniowanie ponoć zeszło do poziomu dopuszczalnego, i można tam przebywać, ale licznika Gajgera nie mam, to nie sprawdzę. Dojazd łatwy, bo cały czas praiamo, czyli prosto, tylko kilometrów sporo, bo prawie sto.
-
Teren mało zaludniony, za to dużo dzikich lasów dookoła. Co jakiś czas można spotkać stojącą przy drodze babuszkę z grzybami jak marzenie. Śliczne, duże tłuste borowiki, aż ślinka cieknie. Takich wielkich i dorodnych jeszcze nie widziałem. Po powrocie od BabaLucy się dowiedziałem, że grzyby wyjątkowo długo gromadzą w sobie cez - radioaktywne świństwo. Skoro babcie stoją i sprzedają, to ktoś jednak musi to kupować. Jak będziecie na Ukrainie i dostaniecie jakąś potrawę z grzybami, to lepiej nie jeść, bo zaczniecie świecić w nocy hehe.
Pierwsze oznaki, że zbliżam się do punktu zero już są. Radioaktywny las, to lepiej chyba nie wchodzić? Kilka kilometrów dalej drogę zagrodził mi szlaban. Panowie uzbrojeni w kałachy, starego Kamaza cysternę przepuścili, a mnie nie.
Trzeba mieć specjalną przepustkę a dla obcokrajowca to bardzo kosztowna impreza. Są jednak organizowane co jakiś czas wycieczki busem z Kijowa. Można zobaczyć reaktor a właściwie to sarkofag, oczywiście w odpowiedniej odległości i pochodzić po opustoszałym mieście Prypeć.
I tak dojechałem bardzo blisko Czarnobyla. Patrząc na Google Earth, to byłem w linii prostej zaledwie 3km od reaktora. Dalej już nie muszę. Obok budki strażniczej była kapliczka, gdzie mogłem się pomodlić za tragicznie zmarłych. Jest też mały pomnik pamięci, gdzie ludzie zawiązują wstążeczki.
Cały teren ogrodzony drutem kolczastym, robi przygnębiające wrażenie, niczym obóz koncentracyjny.
Życie jednak nie dało za wygraną i nadal tu istnieje.
Omal bym nie wpadł do jakiejś wielkiej dziury. Coś jak podziemne pomieszczenie, taki duży pokój, częściowo zalany wodą. Powinni to jakoś zabezpieczyć, bo można wpaść i zginąć bez wieści. Poszedłem jeszcze raz do strażników i pytam o Oko Moskwy, czy można dojechać w miejsce gdzie widać to cudo? Niestety nie można, bo obiekt jest na terenie zamkniętym, a wysokie leśne drzewa skutecznie zasłaniają. Widać dopiero jak się wejdzie na wieżę radiową, ale wchodzić mi kategorycznie zabronili.
Oko Moskwy, to jest potężna antena, przy pomocy której podczas zimnej wojny Rosja nasłuchiwała sobie co się dzieje w Europie. Teraz mamy satelity i to gigantyczne żelastwo straciło zastosowanie, choć niektórzy twierdzą, że sporadycznie nadal może być używane. Istnieje też hipoteza, że były na tym przeprowadzane eksperymenty zabójczego oddziaływania na organizmy żywe jakichś specjalnych fal radiowych.
Coby jednak nie mówić jest to jedna z mrocznych tajemnic zimnej wojny. Jakimś fotoreporterom udało się przedostać do tej anteny, bo kilka fotek można znaleźć w necie. Sądząc po wielkości konstrukcji, to powinno ją być widać z daleka, ale niestety nie widać, mimo, że podjechałem dosyć blisko. Być może wykorzystali ukształtowanie terenu, żeby od strony ucywilizowanej nie było tego widać. Druga strona to tylko pola i lasy. Przynajmniej tak pokazuje satelita na Google, choć teraz i te pola zdążyły porosnąć drzewami.
Po powrocie do domu, żona mi powiedziała, że jakiś taki wyjątkowo rozpromieniony jestem. Nie ma co tu długo przesiadywać, bo się jeszcze za bardzo napromieniuję, trzeba wracać. Teraz już nadszedł koniec mojego szwędania, obrałem prosty kierunek na dom, bo już mi się okrutnie tęskni za moimi ślicznymi kobietami. Jadąc przez czarnobylski las zauważyłem jakieś budowle.
Pozostałości po opustoszałych budynkach mieszkalnych.
Przygnębiający widok. Człowiek zaczyna się głębiej zastanawiać nad tragedią jaka się tu wydarzyła. Ile ludzi musiało cierpieć z powodu awarii reaktora i ile jeszcze cierpi do dziś po stracie bliskich, to tylko oni sami wiedzą. Ludzkość buduje bomby atomowe, a tu była tylko awaria małego reaktora i narobiła tyle nieszczęścia. Taka ruska bomba atomowa, ma moc stukrotnie większą. Ludzkość jest głupia, zamiast robić wszystko, by zwykłym ludziom żyło się lżej, to największą uwagę poświęca się na to jak wykorzystać, lub zabić drugiego człowieka. Przy najbliższym krzyżu zatrzymałem się by się jeszcze raz pomodlić, za tych dotkniętych cierpieniem ludzi, bo mi jakoś serce ścisnęło i nie miałem sił się skupić na drogowej jeździe.
Miałem zabrać ze sobą do zapalenia znicz z Polski, ale podczas pakowania zapomniałem. Wykorzystałem to co miałem, czyli długie zapałki grilowe.
Tutaj pozwólcie na minutę ciszy...
Płomień się wypalił, a ja ruszyłem do domu. Trzeba kochać i poświęcać swój czas tym co żyją, bo życie kruche jest i nie wiadomo kiedy się skończy. Później mijałem jeszcze sporo leśnych krzyży. Wszystkimi się jednak ktoś opiekuje, bo najczęściej są przyozdobione kwiatami i mają wspólną cechę w postaci zawieszonego płótna, chyba z wizerunkiem Jezusa i Matki Boskiej. Po drodze mimochodem wypatrywałem tej wielkiej anteny i w pewnym momencie coś miedzy drzewami zobaczyłem. Oba hamulce na maxa, małe przeciążenie3G i idę sprawdzić. Ooo, jasny gwint, jest Oko Moskwy !!! Wielkie żelastwo na horyzoncie. Bacznie się wpatruję i o kurka? Jest i drugie Oko Moskwy? Trzecie, czwarte?? Co jest grane, od tego promieniowania mam jakieś zwidy i omamy? No tak, to nie żadne Oko Moskwy, tylko lasami idzie gigantyczna linia wysokiego napięcia. Drzewa przy tych słupach wygląda jak trawa. A kij w oko Oku Moskwy, już się więcej nie zatrzymuję. Szkoda czasu.
-
W drodze powrotnej znowu mijam babuszki z grzybami. Może zrobię sobie z kolejną babcią i pełnym koszykiem grzybów fajne zdjęcie? Niestety zdjęcia nie zrobiłem, bo za czym zdążyłem dojechać do następnej babeńki, zaczęło padać i babcie się skrzętnie pochowały. Minąłem znajomy zamkowy hotel i jeszcze raz zmuszony byłem przejechać Kijów. Jak na złość nie mogłem natrafić na dużą stację benzynową, by zatankować Jelonka i przy okazji też coś zjeść. W zbiorniku już opary, a ja w coraz większym stresie, że w tej miejskiej dziczy zabraknie mi paliwa i zanim zdążę się stoczyć na pobocze, to mnie rozjadą. Wolałem nie ryzykować zgaśnięcia silnika w najbardziej nieoczekiwanym miejscu i od razu przełączyłem na rezerwę. Jest stacja paliwowa i wygląda nawet znajomo.
-
To chyba daleki kuzyn takiego innego znajomego smoka. Jak widać, ten ma znacznie większy apetyt na dziewice. Do zbiornika weszło 12,34 litra benzyny. Dziwne, weszło więcej niż się normalnie mieści? Zjadłem wielką bułę z mięsem i warzywami, odgrzaną w mikrofali i wypiłem kawusie na otrzeźwienie umysłu. W międzyczasie ulewa przeistoczyła się w zwykłą mżawkę. Założyłem nówka przeciwdeszczowe spodnie z Castoramy i ruszyłem z kopyta. Przestawiłem tryb szwędacza, na tryb szybkiego powrotu do domu, nie oszczędzając na piecu. Ruch na drogach spory i jak to w dzień roboczy, pełno ciężarówek, ale o dziwo znacznie spokojniej niż wczoraj. Wszyscy jadą w miarę normalnie, oczywiście jak na ukraińskie warunki przystało. Nie ma tych niewidomych szaleńców w nieprzepuszczających światło czarnych szybach, a jak nawet się taki trafi , to jakoś mniej mu się śpieszy. Dzisiaj nie miałem tego uczucia na drodze, że ktoś mnie chce zabić. Kilometr, za kilometrem, ale przy licznikowych 120, prosta droga się ciągnie jak flaki z olejem. Krajobraz się zmienił na bardziej zielony, głównie lasy iglaste i czasami mała wioseczka na uboczu. Miasto bywa jakoś tak co 50km, ale najczęściej leci się obwodnicą. Droga z dwupasmówki w jednym kierunku zmieniła się w jednopasmówkę, ale asfalt nienajgorszy, to można sypać, tylko trzeba uważać na wyprzedzających z przeciwka. Łykanie ciężarówek, po pewnym czasie po prostu staje się nudne i ciężko o jakąś dodatkową rozrywkę. No może pozdrawianie polskich TIR-ów jeszcze zostało, które zaczęły się w końcu pojawiać od czasu do czasu. W jednym miejscu widzę, że po prawej stronie stoi kilka busów i jest jakiś sztuczny tłok wokół przydrożnych budek. Kierunkowskaz i już integruję się z tubylcami. Busiarze jadący z ludźmi z Kijowa, obowiązkowo się tutaj zatrzymują na siku i dla rozprostowania kości. Fajnie to wygląda, zajeżdża bus, otwierają się drzwi i wypada z niego pełno pokurczonych ludzi i od razu wszyscy na paluszkach biegną w stronę kibelka. Potem palą papierosy lub idą do baru na jedno piwko, lub po prostu coś przekąsić.
-
Do wyboru riba, piwo lub kwas. Ten kwas, to ponoć kwas chlebowy i warto go skosztować. Ja niestety o tym dowiedziałem się po fakcie i nie skorzystałem z nadarzającej się okazji. Na niebie robi się nieciekawie, czarne chmury na horyzoncie, oddzielają mnie od domu. Daleko nie ujechałem, zaczęło lać i szybko zrobiło się dosyć chłodno. W Mołdawii zastanawiałem się, po kiego zabrałem tyle ciepłych rzeczy na takie niemiłosierne upały, a teraz się cieszyłem, że jednak dobrze, że wziąłem. Ciepłe wdzianko poszło w ruch i na to przeciwdeszczówka od stóp po zęby. Kominiarka, ciepłe rękawiczki i teraz mi mogą czarne chmury nafikać. Ze dwie i pół godziny przedzierałem się przez ten front burzowy, aż się przedarłem przez największe opady i z każdym kilometrem padało coraz mniej. Nawet na horyzoncie miejscami pojawiły się prześwity czystego nieba. Na jednym wielkim rozjeździe nie wiedziałem jak jechać, więc zamiast wyciągać mapę, zjechałem na stację benzynową zapytać się i trochę ogrzać. Po drodze ciężko było natrafić na jakiś drogowskaz na Lwów.
Pracownik stacji poradził mi by cały czas kierować się na Ciop i na pewno dojadę do Lwowa. Tak też uczyniłem i nie musiałem, już zsiadać z motocykla, przynajmniej przez kilkanaście kilometrów, bo... Bo w pewnym miejscu jak spod ziemi wyskoczył mi policjant, machając, cobym się natychmiast zatrzymał. Ostre hamowanie, niech widzi, że mam hamulce jak żyleta i czekam aż do mnie podejdzie. No i jednak musiałem zsiąść z motocykla. - dwadcat piat za mnogo - ale gdzie tam za dużo, jak szybko nie jechałem - dwadcat piat za mnogo, budiet mandat - eee, no tak od razu mandat, a może jakieś pouczenie? - eee Polak, trista hrywien mandat - no ale dlaczego tak dużo? Mam tylko sto (faktycznie tyle mi zostało) Policjant zabrał moje dokumenty i pokazuje, żebym szedł za nim do jakiejś budki. Wyciąga kwity i zaczyna spisywać moje dane. - trista hrywien, zaplacisz w banka i dokumenti tobie dam. - no ale gdzie ja teraz znajdę bank? Jest po osiemnastej, a do najbliższego miasta jakieś 30-40 kilometrów. - zawtra zaplacisz i budiet haraszo - a tu nie mogę zapłacić tego mandatu? (Patrzy na mnie spod łba i przestał wypisywać kwity) - dwadcat euro - nie tyle to za dużo, bo z euro to ciężko u mnie. Wyciągnąłem dziesięć dolarów i mu daje. Wkurzył się i rzucił we mnie tą dychą, coś tam mamrocząc po swojemu. Znowu zaczął wypisywać kwitek. Wyciągnąłem drugą dychę i daję mu tym razem dwadzieścia dolarów. Schował obie dychy pod zeszyt z uśmiechem i mówi: - za diesiat kilometrow budiet stary budynok, tam smotriet, budiet mój koliega z radarem. Jeszcze raz się przyjaźnie uśmiechnął i nawet podał mi rękę na dowidzenia. Za dziesięć kilometrów faktycznie był stary budynek, a za nim przenośny radar na trzech nogach, prosto wycelowany we mnie. Na prostym odcinku drogi było ograniczenie najpierw do 70 a zaraz potem do 50. Zwolniłem do przesadnych 40-stu i policjant tylko się na mnie popatrzył, ale nie zamachał. Zaoszczędziłem kolejne 20 dolarów hehe. To co mówią o ukraińskiej policji, to jak najbardziej prawda i przekonałem się na własnej skórze. Grunt, to nie cwaniakować, bo mogą podwoić stawkę i jeszcze trzeba będzie zasuwać do banku. Daleko już nie ujechałem, bo zrobiła się szarówka i trzeba było poszukać jakiegoś noclegu przed kompletnymi ciemnościami. Najlepszą metodą na znalezienie fajnego noclegu jest poprosić o to Stwórcę tego świata. Skoro stworzył ten świat tak piękny i różnorodny, to mam takie nieodparte wrażenie, że pomaga tym, którzy jeżdżą i podziwiają to niesamowite dzieło, stworzone przez Niego. Mi za każdym razem się to sprawdza i tym razem nie było inaczej. Nie musiałem nawet długo czekać, bo zaraz trafiły się jakieś zarośla w odpowiedniej odległości od trasy głównej i całkiem obiecująca droga do nich. Robiło się już zupełnie ciemno, to trzeba było się śpieszyć. Wyłączyłem lampy, by nie zwracać na siebie uwagi i ruszyłem polną drogą. Jinlun zaczął mi tańczyć w lewo i prawo, a ja ledwo utrzymywałem go w ryzach. Najgorsze, że nie było już widać dokładnie po czym jadę. Wszystko się wyjaśniło, gdy zmuszony byłem asekurować się nogami. Błocko śliskie jak masło, oblepiało mi koła.
-
Deszcz rozmiękczył glebę i ciężko było dojechać do tych krzaków. Musiało nieźle lać, bo podłoże mocno nasiąkło wodą. Najważniejsze jednak, że z nieba już woda nie leci i nawet księżyc zaczyna się pojawiać. Szybko rozłożyłem namiot i poszedłem spać. Dzisiaj śpię w hotelu krzak. Już się kołyszę w objęciach Morfeusza, a tu nagle tuż nad moją głową słyszę głośne chlust. Ratunku mordują !!! Zerwałem się kompletnie zdezorientowany, jednocześnie szukając przygotowanego na takie okazje scyzoryka. Żywcem mnie nie wezmą. Usiłuję doprowadzić wzrok do stanu używalności i bacznie nasłuchuję z której strony mnie atakują. Jest, coś słyszę. No i w tej właśnie chwili zobaczyłem w świetle księżyca ciemną sylwetkę dorodnej żaby, wdrapującej się po moim namiocie. Wziąłem aparat by zrobić wiekopomne zdjęcie, ale bez lampy widać tylko noc, a z lampą wychodzi tylko poszycie namiotu, zatem ciut pomogłem waszej wyobraźni i mniej więcej obrysowałem żabę.
-
Połaskotałem żabkę po brzuszku i ukraińska księżniczka zamieniona w żabę, skumała, że coś tu chyba nie halo i zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Dobranoc. Byłbym zapomniał, przed chwilą na liczniku Jelonka wyskoczyło 60tyś kilometrów, ale po przygodzie z policjantem już mi się nie chciało specjalnie zatrzymywać i robić dodatkowej fotki. Jutro cyknę.
Podsumowanie dnia: Przejechanych kilometrów: 517 Widzianych krajów: Ukraina. Awarie: utracił poczucie rzeczywistości, ten narowisty Jelon, czyli demon prędkości ukraińskich dróg i 20 dolców w plecy.
-
Dzień ósmy, wtorek 28 sierpnia
Zdrastwujtie riebiata, dziś mamy dzień powrotu na łono Ojczyzny. Fanfary, eee prosimy o jakieś fanfary. Z nocnych wiadomości, najciekawsze to, to, że spało się bardzo dobrze, choć musiałem w międzyczasie ubrać nocną koszulę , bo nad ranem zrobiło się chłodno w moim survivalowym śpiworze. Słoneczko zaświeciło radośnie, to pora wstawać kluchy leniuchy. O ja pierpapier, co jest? Nie da się wyjść ze śpiwora? TaaAAakie zimno. Co to się porobiło, para z paszczy leci, brrryy. Nie wiem ile jest stopni, bo nie mam termometru, ale na szczęście śniegu na namiocie nie zaobserwowałem. Co za klimat, ja pierdziu. Dwa dni temu zdychałem z gorąca, a teraz dzwonię zebami niczym dzwonnik z Notre-Dame. Nie będę strugał twardziela i kalesonki poszły w ruch. Kozaków to już nie ma, wymarzli tu jak nic. Epoka lodowcowa, akurat musiała teraz się zacząć, jak wyprawy jeszcze nie dokończyłem?
-
Jak obiecałem, fotka z kilometrami zrobiona. Okazało się nawet, że znowu spałem sobie w malowniczym sadzie.
-
Nie czekam aż mi namiot wyschnie bo w tej temperaturze pewnie prędko nie wyschnie. Ciężko jest taki ociekający wodą, wcisnąć do pokrowca, bo się jakoś nie mieści. Okulbaczyłem Jelona jak należy i zabieram się za ewakuację. No i nie wiem co się stało, ktoś ukradł mi wszystkie siły? Nie mogłem sobie dać rady z motocyklem, by go nawrócić w tym sadzie. Niewiele brakło i bym poleciał razem z żelastwem na prawą stronę. Motocykl z prawie pustym bakiem to jakieś 160kg plus 20kg bagażu i zupełnie nie daje rady nad tym zapanować. Ślisko jest, bo trawa mokra, trochę też niecka, no ale bez przesady. Zdziadziałem do reszty, ciepłe kapcie i bujany fotel, a nie gdzieś tam po dzikich sadach się panoszyć na stare lata. Gruby ubiór i ograniczone ruchy nie ułatwiały mi zadania, ale w końcu o 180stopni zmieniłem położenie sprzęta względem półkul, aż mi się całkiem gorąco zrobiło. Jak ludzie dają sobie radę podróżując cięższymi sprzętami, tego nie jestem sobie w stanie wyobrazić. Z jakimś litrem poległbym, tu jak nic, no chyba, żeby miał bieg wsteczny. Wyjechałem do drogi głównej, znowu ślizgając się po błotku. Teraz to przynajmniej widziałem po czym jadę i podziwiałem wczorajsze moje ślady. Coś jakbym tropił węża. Przy samej drodze głównej były też ślady jakiegoś samochodu, który w nocy zjechał w tą samą polną drogę co ja, ale daleko nie ujechał bo się utopił w błocie i po kilku metrach, zrezygnował, zatem błotko mi sprzyjało, co bym miał spokój w nocy. Główna sucha, słoneczko świeci, ale jest zimno i wieje silny boczny wiatr. Na stacji benzynowej panowie z obsługi chodzili w puchatych kurtkach zimowych i czapkach, czyli nie tylko mi było zimno. Gorąca kawka i coś na ciepło z mikrofali w ramach śniadania. Praktycznie nie opłaca się wozić ze sobą prowiantu. Za 10-15zł można się smacznie najeść i napić. Lepsze to niż toksyczne zupki chińskie, których połowę przywiozłem z powrotem do domu. Po godzinie jazdy w pełnym słońcu natrafiłem na termometr drogowy, który pokazał temperaturę 11 stopni Celsjusza. No to ile mogło być rano, przecież kurka wodna niby lato jeszcze jest? Dzisiejszy dzień, to głównie powrót do domu i nie planowałem już nic zwiedzać, ale przynajmniej zobaczę z grubsza jak ten Lwów wygląda, skoro jestem tak blisko.
-
We Lwowie już znacznie cieplej, będzie ze 20 stopni. Nie znam miasta, więc jadę na czuja, kierując się wyglądem budynków. Tam gdzie widzę stare budynki, tam jadę i tym sposobem dojechałem do starówki.
-
Starówka musiała być kiedyś piękna, ale teraz to potrzebuje odnowienia. Mieszkańcy cały czas eksploatują i nie widać, by coś się inwestowało w ratowanie zabytków, no i pełno samochodów psujących staromiejski klimat. Ponoć jest jakaś część starówki odnowiona, ale ja na nią nie natrafiłem. Czasu nie miałem, żeby zbytnio zwiedzać, wiec muszę tu kiedyś wrócić, bo pobieżna ocena, nie zawsze jest właściwa. Tym bardziej, że polski cmentarz też chciałbym kiedyś na spokojnie odwiedzić. Skręciłem w stronę wzniesienia, by zobaczyć panoramę Lwowa, ale nie całkiem mi się to udało. Widać było tylko część, ale za to trafiłem na fajny deptak, na którym można było poczuć klimat miasta. Deptak ciągnął się wzdłuż schodów, więc samochody nie miały wstępu. Po bokach pełno różnorakich sklepików, jak i stoisk typowych dla bazarów.
-
-
Zjechałem na dół, obok Uniwersytetu Lwowskiego i już było po starówce. Reszta Lwowa, to typowe komunistyczne blokowiska z klocków. Rozglądałem się za ciekawymi sklepami, by przywieźć jakieś pamiątki do domu, ale nic interesującego nie było. Z pustymi rękami przecież nie będę wracał i po drodze zjechałem do miasteczka Zhovkva (Żowka, czy jakoś tak).
-
Zaatakowałem sklepy i wyczyściłem się z resztek kasy. Wielkich zakupów i tak się nie da zrobić, bo powierzchnia ładunkowa jest mocno ograniczona, czyli do upychania najlepsze są sypkie słodycze. Wychodzę ze sklepu i patrzę, a koło Jelonka kręci się dwóch takich podrostków. Jak mnie zobaczyli, to odskoczyli od motocykla, na pół metra. Podszedłem, a oni pytają się, czy to mój motocykl? Oczywiście odpowiadam z dumą, że tak. Oglądają i oglądają i zaniepokoił ich mój prędkościomierz, dlaczego ma tylko 100km/h. Tłumaczę, że te sto, to są mile a obok jest 160 i to są kilometry. Pokiwali głowami i stwierdzili, że to jednak dobry motocykl. No proszę na znawców trafiłem hehe. Jeden z nich przyznał się, że jego babka jest Polką i że trochę mówi po polsku. Mówił raczej słabo, bo mało co kojarzyłem, ale jedno zrozumiałem bardzo dobrze. - daj dwa złote na jedzenie Zapytałem go jeszcze raz, czy faktycznie potrzebuje na jedzenie i potwierdził. Wyciągnąłem, wszystkie hrywny jakie mi zostały i mu dałem. Nie było tego dużo, ale jak zobaczyłem radość na twarzy tego dziecka, to żałowałem, że po zakupach nie zostało mi więcej ukraińskich hrywien. Obaj chłopcy podziękowali i od razu pobiegli do spożywczego. Dzieciaki nie wyglądały na jakieś zabiedzone, ale rodzice pewnie sami nie mają, to ich pewnie nie rozpieszczają kieszonkowym. Dzień szybko ucieka, a ja chciałbym jeszcze dzisiaj dotrzeć do domu, zatem nie marnuję więcej czasu. Słoneczko ogrzało powietrze i jest już całkiem cieplutko i przyjemnie. Jednym słowem idealna pogoda dla motocyklisty.
-
Jak miło zobaczyć w końcu polskie nazwy. Jeszcze chwila i będę w kraju. Przed samym przejściem granicznym zatankowałem do pełna, płacąc kartą. Paliwa powinno mi starczyć do samego domu.
-
Przed przejściem kolejka TIR-ów, ale ja jadę pod sam szlaban. Po drugiej stronie drogi, widzę, że ukraińska policja już czeka na datki i trzyma wszystko co wjedzie na ich teren. Na szczęście oddziela mnie od nich metalowa barierka, to już mnie nie ciachną. Ukraiński strażnik na szlabanie dał mi kartkę do zbierania pieczątek i wyraźnie zaznaczył na niej, że mam pełny zbiornik. Pilnują, żeby nie robić kilku kursów z pełnym zbiornikiem. Przy okienkach idzie szybko i sprawnie, Ukraińcy o nic nie pytają. Dzień dobry, dziękuję, dowidzenia i już jestem na pasie ziemi niczyjej. Po polskiej stronie odprawiają dziesiątkami. Na dany tor wpuszczają po dziesięć pojazdów, zamykają i zbierają wszystkie paszporty. W międzyczasie strażnik z psem i lusterkiem na kiju sprawdza wszystkie pojazdy po kolei. Głównie zagląda w bagażniki, ale zbytnio się nie przychrzania i przebiega to dosyć sprawnie. Strażnik podszedł do mnie i pyta, czy mógłbym mu coś pokazać, bo ma obowiązek wszystkich sprawdzać. Odchyliłem kawałek zamknięcia tylnego wałka, tak, że za bardzo nie było nic widać co jest w środku, a strażnik kiwnął głową, że wystarczy. Sprawdzają bo muszą, ale wszystko grzecznie, kulturalnie i na poziomie wysoce cywilizowanym, aż byłem dumny z mojego kraju.
-
Witaj Ojczyzno ma! Mówię o Polsce, a nie o UE, nie mylić mi tu. W końcu wszystko normalne. Normalne znaki, normalne drzewa, normalni ludzie i samochody. Jelonek płynie po równiutkim asfalcie niczym po mięciutkim dywanie. Ooo, jak przyjemnie, jakbym jechał jakimś kanapowcem. Żyć nie umierać, tylko jakieś te nasze drogi takie wąskie, ledwo się mieszczę na mijaniu z TIR-em. Przyzwyczaiłem się przez ostatnie trzy dni do szerokich Ukraińskich głównych dróg i chwile minęło, zanim przestało mi się wydawać, że nasze drogi jakieś takie cienkie są. Pojechałem do Tomaszowa Lubelskiego wstąpić na grób Lucjana. Kupiłem świeczkę i poszedłem pomodlić się. To już półtora roku chłopa nie ma z nami.
-
Tak szybko i niespodziewanie odszedł. Przynajmniej żył pełnią motocyklowego życia do samego końca. Cieszę się, że było mi Go dane poznać i trochę wspólnie pośmigać po malowniczych winklach. Lucjan spoczywaj w pokoju. Nie ma się co rozklejać, trzeba jechać do żony, do dzieci, bo zapomną jak wyglądam. Na Orlenie wciągnąłem hot-doga i napompowałem opony do normalnego poziomu. Na przedzie było 1,2psi a z tyłu 1,5. Cud że opony wytrzymały. Ogień w tłoki i już bez zatrzymywania, no może jeszcze tylko w Stanach na małą fotkę.
-
W Tarnobrzegu dojeżdżam na piątce do jakichś robót drogowych i chcę zredukować biegi, a nie mogę odnaleźć nogą dźwigni. Pierwsza reakcja to totalne zdziwienie, potem kierunek na prawo i na wciśniętym sprzęgle się stoczyłem siłą pędu, na pobocze. Wychylam się w prawo, a moja dźwignia zmiany biegów, beztrosko sobie zwisa tuż nad ziemią. Zgasiłem sprzęta i badam co jest grane? Powiem wam, że totalnie mnie to zaskoczyło. Zdążyłem się kompletnie odzwyczaić od myśli, że w Jelonek gdziekolwiek może się zepsuć, a tu bezczelnie coś śmiało się zrąbać. Na szczęście to nic poważnego. Końcówka cięgna zmiany biegów wyskoczyła z gniazda. Kuleczka się wzięła wytarła i sobie wyskoczyła.
Z kufra wyciągnąłem kawałek druta, którego od dawna wożę na taką właśnie okazję. Tyle ze mną jeździł i w końcu się na coś przydał.
-
Ciachu, prachu i po strachu, moto naprawione. Śpieszyć przy naprawie jednak się nie należało, bo nieopatrznie dotknąłem ręką rury wydechowej i przysmażyłem swoją skórę. Oj będzie bolało, przez resztę drogi. Już zakładanie rękawiczki nie było zbyt przyjemne. Twardym trza być, nie miętkim. Płakał tu przecież nie będę. No może trochę, jak nikt nie widzi. Zmęczony już byłem i dalsza jazda była trochę na siłę. Percepcję jednak starałem się utrzymać w najwyższej gotowości, bo jak wiadomo najbardziej wypadkowe są ostatnie kilometry. Do tego jeszcze ta jazda wprost na zachód jest bardzo męcząca, bo słońce wali promieniami prosto w oczy, a ciemnych okularów przy sobie nie miałem. Czterdzieści kilometrów przed domem słoneczko się zupełnie schowało i reszta drogi była już w zupełnych ciemnościach. Nie widziałem nawet z jaką prędkością się przemieszczam, bo od drgań na ukraińskich drogach spaliło mi się oświetlenie zegarów. Podświetlony został tylko woltomierz.
-
W domu byłem około dwudziestej pierwszej, cały, zdrowy i szczęśliwy, ale mocno zmęczony. Wyjazd nie był jakoś specjalnie napakowany kilometrami, bo byłem praktycznie z wizytą po sąsiedzku, ale niezapomnianych widoków i ciekawych przeżyć miałem do syta. Nawet sama jazda motocyklem dostarczała ekstremów począwszy od kamieni, szutrów, błotka, po ukraińską morderczą pralkę, aż do górskich serpentynek z nowym dywanikiem. Najbardziej jednak dała mi popalić pogoda i panujące temperatury. Deszcz i zimno, do jakiegoś stopnia bez problemu oczywiście znoszę, ale niewyobrażalne dla mnie upały skutecznie wysysały ze mnie całą energię. Dwa razy miałem takie chwile, że nie miałem sił, ani ochoty dalej jechać, ale na szczęście były to tylko chwile i po dłuższym odpoczynku w cieniu mobilizacja powracała. Jak ktoś szuka wrażeń motocyklowych, to spokojnie polecam Rumunię i Ukrainę, warto się tam trochę powłóczyć. Za to separatystycznego Naddniestrza nie polecam i więcej już tam nie pojadę. Za duży stres jak dla mnie, a pięknych widoków niewiele. Już lepiej do Mołdawii, zwłaszcza jak ktoś krasiwej żony szuka hehe. A i jeszcze jedno mi się przypomniało. Wczoraj oglądałem film o europejskich niedźwiedziach i zostałem uświadomiony, że największa populacja głodnych niedźwiedzi w Europie jest właśnie w Rumunii. Dobrze, że nie wiedziałem tego przed wyjazdem. Jak to mówią głupi ma zawsze szczęście hehe. No i znowu się opisałem bez opamiętania, ale to po to, że jak dopadnie mnie skleroza, to będę miał co czytać wieczorami wnukom, albo one mi, jak wzrok się rozjedzie. Pozdrawiam Luca.
-
Podsumowanie dnia: Przejechanych kilometrów: 660 Widzianych krajów: Ukraina, Polska Awarie: Wytarł się przegub kulowy w cięgnie zmiany biegów i wyskoczyła kuleczka z gniazda. Na szczęście wystarczyło ją wepchnąć z powrotem i zabezpieczyć przed ponownym wypadnięciem kawałkiem drucika.
-
Podsumowanie całości: Koszty: Zależało mi na tym, by się zmieścić w tysiącu złotych, ale się nie udało. Po podsumowaniu wszystkiego wyszło aż 1210zł. W tym 530zł paliwo 297 zł żywność i inne drobne opłaty 50 dolarów hotel, czyli jakieś 166zł 20 dolarów mandat, czyli 67zł 150zł telefony, niestety bardzo drogie bo 5zł za minutę i odbierający też coś płaci. Jelonek przejeżdżając 3516 km spalił 105 litrów paliwa, czyli spalanie wyszło 2,99L/100km. Uszkodzenia: Wyrobiła się kuleczka na końcówce cięgna do zmiany biegów. Na razie jeżdżę na związanym drucie, ale trzeba będzie wymienić. Drgania na ukraińskich i rumuńskich drogach zrobiły mi spustoszenie wśród żarówek. Spaliło się oświetlenie prędkościomierza i obrotomierza. W ledowych żarówkach w lightbarach, najpierw przestawały świecić poszczególne diody, to wyłączyłem, żeby proces destrukcji się nie pogłębiał. Niestety nic to nie dało, dopiero po przyjeździe do domu zauważyłem, że obie żarówki się kompletnie rozpadły. Metalowa część mocująca została w uchwycie, a LED-y beztrosko sobie podskakiwały na dnie lampy. Niestety w obu lampach spowodowało to wytarcie odblasku i zmatowienie szkła w dolnej części. Do tego dołączył jeszcze niedawno kupiony akumulator. Najprawdopodobniej od drgań posypały się cele, bo po przyjeździe trzyma prąd tylko pięć dni, a przed wyjazdem, był nówka.
-
Żarówki LED po prostu się na Ukraińskich drogach rozpadły i sobie luźno podskakiwały niszcząc odblask i plastikową szybkę.
Mapka całej trasy poniżej.
|