Dziki Wschód 2012 - Luca (cz. 1)
Spis treści
Dziki Wschód 2012 - Luca (cz. 1)
Dzień drugi
Dzień trzeci
Dzień czwarty
Wszystkie strony

Dzień pierwszy, wtorek 21 sierpnia

Właśnie wróciłem z dwutygodniowych wakacji rodzinnych, no i od razu wiercę dziurę w brzuchu mojej wyrozumiałej małżonce. Urlopu zostało mi jeszcze kilka dni, bo zakład cienko przędzie i przymusowo zostałem obdarowany niemalże całym urlopem na raz. Ciekawe, czy będzie jeszcze do czego wracać?

Żonka wie jak to dla mnie ważne i mówi, że za rogi mnie nie trzyma i mogę sobie jechać. Wiele nie zastanawiając się obieram "kierunek Wschód, tam musi być jakaś cywilizacja". "Ooo bocian, skoro on żyje, to my też możemy".

Nie, to nie będzie Seksmisja, a zwykły wypad na naładowanie akumulatorów. Potrzebuje też trochę pobyć sam z przyrodą, bo bycie mężem i ojcem nie jest łatwe i potrafi mocno zmęczyć.

Wyruszam dopiero koło szesnastej, bo mi trochę zeszło z pakowaniem tobołów, a i tak nie jestem pewien, czy wszystko, co miałem zabrać, zabrałem? Chciałem jeszcze wykupić ubezpieczenie asistance na Jelonka, ale jak usłyszeli, że chce na Ukrainę, to cena wzrosła do prawie 200zł. Ciekawe dlaczego? Nigdy jeszcze nie wykupywałem Jelonkowi ubezpieczenia, ale miałem jakieś takie dziwne przeczucie, że tym razem może być bardzo potrzebne. Oczywiście, z ubezpieczenia zrezygnowałem, bo tyle kasy nie dam. Co ma być to będzie. Szybkie uściski z rodzinką i jadę.

Wiatr we włosy i te sprawy, tylko jakoś mam wyrzuty sumienia. Zostawiłem żonę samą z trójką małych dzieci, a sam jadę się byczyć. To jeszcze nic, ale co będzie jak mi się coś stanie? Z roku na rok coraz bardziej się boję wyjeżdżać, bo jak coś mnie rozjedzie na drodze, zginę, lub co gorsza, zostanę warzywkiem na inwalidzkim fotelu? Nie dość, że cała rodzina będzie cierpieć, to jeszcze zniszczę im życie i to tylko dlatego, że mi się zachciało jeździć. Ubezpieczenie od kosztów leczenia wykupiłem i transport zwłok też. Przynajmniej tyle.

Z każdym nawiniętym kilometrem przestaję myśleć o tym wszystkim i strach nieco słabnie. Przygoda, adrenalinka przed nieznanym, to jest to. Pieprzyć głupie straszydło, jest ryzyko jest zabawa. Wybieram sobie malowniczą trasę przez Ropczyce, Wiśniową, Strzyżów oraz Prządki. Znacznie mniejszy ruch, sporo winkli i całkiem malownicze górki i pagórki. Pogoda całkiem dobra, przyjemnie ciepło i nie pada.
Do Sieniawy dojechałem jeszcze przed zmrokiem. Rodzinne strony, to dobra baza wypadowa na wschodnie rubieże galaktyki.

Jeszcze tylko szybka wymiana oleju, tak przed snem i można kimać spokojnie. Oczywiście jak zawsze niezawodny samochodowy Lotos w półsyntetyku.

Trochę mi się oleju rozlało i nie wiem, czy meteoryt jeszcze był czy już nie? Przy poprzedniej wymianie na dnie znalazłem coś w rodzaju rozkruszonego kamyka. Może coś się rozpada w Jelonie? Na razie jednak do archiwum X, bo pochodzenie meteorytu jest nieznane. Teraz znalazłem tylko dwie małe drobinki, ale jak już wspomniałem, część oleju poleciała mi poza pojemnik i nie wiem, czy było tego więcej? Może kiedyś ta zagadka się odgadnie?
Dobranoc.

Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów: 238, tak na rozgrzewkę
Widzianych krajów: Polska
Awarie: Wszystko ok.


Dzień drugi, środa 22 sierpnia

Wstałem raniutko, ale zanim się zebrałem było już po ósmej. Pogoda niczego sobie, słoneczko i całkiem przyjemnie. Beztrosko Jelonek mknie w stronę bieszczadzkiej dziczy. Niby na Ukrainie paliwko trochę tańsze, ale profilaktycznie tankuję w Komańczy na wróblenie, bo a nuż braknie. Przejście graniczne w Radoszycach idzie gładko, malowniczymi serpentynami z dobrym asfaltem. Na samym szczycie granica państwa RP i żywego ducha. Zupełna cisza. Jelonek robi tylko swoje bur, bur.
No i jestem na Słowacji. Od razu przychodzą miłe wspomnienia z pierwszej dużej, a nawet wielkiej, jak to niektórzy nazwali, wyprawy na dziesięciu chińczykach. To właśnie w tym miejscu CJT7 wykonał mistrzowski pokaz stuntu i uświadomił wszystkim obecnym, jak wielkie są możliwości do wykorzystywania konstrukcji jednośladowych zza Wielkiego Muru.

Zjeżdżam na sam dół do pierwszej słowackiej wioski, a tam atakuje mnie radziecki czołg. Co on tam robi w tych krzakach? Przecież mamy niby pokój? Czołg nie pyta się mnie, czy mam jakiś problem i puszcza mnie dalej, to sobie grzecznie jadę.
Mijam miasteczko Medzilaborce. Takie tam, nic ciekawego, ale daje się zauważyć spore grupki Cyganów. Spał tu w namiocie nie będę, bo rano obudzę się zupełnie goły na jakiejś łące. To już wolę spać gdzieś z niedźwiedziami w lesie.
Robi się coraz cieplej i wdzianko z czarnej skóry zaczyna mi przeszkadzać. Kawałek cienia, nad rzeczką, ochlapanie facjaty w zimnej wodzie i już jest lepiej. W takich okolicznościach przyrody kanapki od mamusi smakują wybornie, mniam, mniam.

Od Sniny (sporo większe miasteczko) do kolejnej granicy już całkiem niedaleko. Asfalt dobry to śmigam radośnie stóweczką przed siebie. W końcu dotarłem do przejścia granicznego w Ubla. Po stronie słowackiej bardzo grzecznie i miło. Paszporcik, piecząteczki i mogę jechać dalej. Spisali jeszcze tylko stan licznika i sprawdzili nr ramy, czy się zgadza z dowodem rejestracyjnym. Nie wiem, po co im te nawinięte kilometry, ale może sława Jelona dotarła aż tutaj i chcieli sobie na własne oczy zobaczyć i zapisać na pamiątkę tej wiekopomnej chwili?

Dalej nawet nie wsiadam na motocykl, bo pas ziemi niczyjej bardzo okrojony, tylko spokojnie majestatycznym krokiem przeprowadzam Jelonka pod kolejną budkę strażniczą. Oczywiście pełna klasa, w pełnym motocyklowym skórzanym umundurowaniu, o dwunastej w południe, w pełnym jarającym słońcu. Jak opuszczać UE, to z fantazją.
Pierwszy napotkany ukraiński pogranicznik nie chce nawet ode mnie paszportu, tylko daje jakąś karteczkę i pokazuje by iść dalej, no to idę, coraz mniej pewnym krokiem.
W pierwszej budce pan w wielkiej czapce wziął paszport i czyta na głos moje dane, a ja grzecznie potwierdzam, mówiąc w języku międzynarodowym: "ychy" albo "uchu".
Pan wklepał to wszystko w stacjonarnego kompa i oddaje paszport z podbitą karteczką, którą wcześniej dostałem. Pytam się po naszemu, czy wszystko, pan kiwnął głową, to spokojnie przemieszczam się dalej, a tu hola, hola z drugiego okienka. Acha, chciałem nielegalnie opuścić granicę!!! Grzecznie cofam się do sąsiedniego okienka i daję paszport z karteczką, oraz glejty Jelonka. Kolejne potwierdzanie moich danych.
Pan w kolejnej dużej czapce znowu się o wszystko pyta, a kontem oka widzę, że na kompie ma już wpisane moje dane. Pewnie jak ten pierwszy wpisywał to przeszło po kabelku, jednak kolejne pytanie mnie zaskoczyło. Czy to wasze motorku?
Jakie motorku panie, toż to poważna maszyna jest, a nie jakieś motorku. Tak sobie w myślach, pomyślałem i wyksztusiłem "nasze, znaczy się moje".
A kuda jediosz?
No i tu błyskawicznie zaczął mi się przypominać od czasów podstawówki, dawno już zapomniany język rosyjski.
Do Odessy jadę, dumnie wypowiedziałem. Pan gdzieś zadzwonił, czy coś i przyszła kobieta w mundurze.
Ocho jak już babę na mnie nasłali, to będzie się coś działo? Pani na szczęście była całkiem sympatyczna, no dobra ładna była. No i ta pani znowu się pyta, czy to moje motorku? Grzecznie odpowiadam, ale pani dalej pyta, ale co to za motorku? Mówię JINLUN 250-5.
Ale gdzie go zdjełano?
No w Chinach, no w Czajna i odmieniam przez różne przypadki te Chiny. Pani, tak myśli i myśli i nagle z uśmiecham na ustach mówi "aaaa kitajec". No kitajec, kitajec, potwierdzam. Motocykl mamy już za sobą, teraz przeszliśmy do bardziej osobistych pytań.
Narkotyki, marihuana, LSD, środki odurzające, materiały wybuchowe, broń ma?
Od razu zrobiłem się przy pani malutki i pokorny i zapieram się jak mogę, że nic, a nic nie mam, jak bum cyk, cyk. W myślach mam te zapakowane tabletki z magnezem w luźnym worku. Nie chciałem brać całego plastikowego opakowania i BabaLuca wsypała mi kilka luzem do hermetycznego woreczka. Woreczek był takich rozmiarów, jak dilerzy na dobrych filmach akcji używają. O matko jak ja to im wytłumaczę, że to tylko magnez z witaminami, a nie jakieś prochy?
Wsadzą mnie na 48 do wyjaśnienia, jak nic, a tabletki w międzyczasie pójdą do laboratorium.
Blady jak ściana słucham co pani mówi do mnie dalej: "medykamenty to ma"?
No i tu nie wytrzymałem i się rozkleiłem i się przyznałem do wszystkiego. No prawie do wszystkiego, bo tylko do maści do smarowania na ból mięśni, bo mi ręka lubi drętwieć, oraz do tabletek na przeczyszczenie. Znaczy się w razie jakiejś zemsty Lenina, albo czegoś takiego? Jakbym jechał na zachód, to by była pewnie zemsta Faraona, ale ja przecież jadę na wschód.
Pani stwierdziła, że tyle medykamentów to mogę mieć, ale nie odpuszcza, tylko pyta dalej.
- nóż ma?
mam
- a kakij, balszoj?
- a takij
i pokazuje dwoma palcami od do. Pani się dziwnie na mnie popatrzyła i zapadła niezręczna chwila milczenia.
- a jak takij, to możet byt, czy jakoś to tam po swojemu powiedziała.
Nawet mi nigdzie nie zaglądała, znaczy się do tobołów nie zaglądała, tylko stwierdziła, że już nie będzie ze mną więcej gadać i mogę sobie jechać.
Odzyskałem paszport, papiery wozu, dwukrotnie podbitą karteczkę i pewność siebie.
No to się zbieram. Ujechałem kawałek, a tu hola, hola, szlaban i kolce. Taka tam rura w asfalcie z poprzyspawanymi, zaostrzonymi, kawałkami pociętego pręta żebrowanego. Wot technika, wystarczy przekręcić rurą, a już pod kołami mamy ostre kolce do przebijania opon. Pan w kolejnej wielkiej czapce coś do mnie mówi, chyba czegoś chce?
Daje mu wszystko co mam, a on sobie zabiera tylko tą podstemplowaną karteczkę i podnosi szlaban. Ukraino witaj!

Jeszcze tylko fotka przejścia granicznego od strony Ukraińskiej i w drogę. Fotka oczywiście robiona nielegalnie, jakby mnie zobaczyli, to najprawdopodobniej straciłbym zdjęcia, lub nawet cały aparat.

Tylko gdzie się podział, ten piękny gładziutki asfalcik? Jak nożem odciął, zniknął. Na mapie wygląda, że to boczna droga. Za kilka kilometrów dojadę do głównej, to powinno być lepiej. Po kilku minutach jest i droga główna z tablicą informacyjną Lwów-Uzhhorod. No to jadę trochę w stronę Lwowa, czyli na północ. Taka mała zmyłka. Asfalt jeszcze gorszy, łata na łacie, dziura na dziurze, a jak jest nawet kawałek niby prostego, to jest pralka. Trzepie całym motocyklem, kierownicę muszę mocno ściskać, bo coś chce mi ją wyrwać z rąk.
Bagaż podskakuje, łańcuch wali po motocyklu, jeden łomot, a ja jadę ledwie 40km/h. Co jest grane, jak oni tu mogą czymkolwiek jeździć?

Jadę tak z godzinę w upale i zaczyna mnie już wszystko boleć. Normalnie mam już dosyć, a przejechałem może ze 30km. Zaraz mi plomby z zębów powypadają, bo łzy już same ciekną z oczu. Nie ma rady, staję na mały odpoczynek.
Decyzja podjęta, upuszczam powietrze z kół. pssss, przód i pssss tył. Byle by nie za dużo, bo na sflaczałej oponie łatwo o kapeć. Zmniejszenie ciśnienia pomogło, mogę teraz pociskać 60-tką, a czasami nawet dobijam do 70. Oczywiście cały czas jeden łomot, bagaże radośnie podskakują, a ja razem z nimi. Jak mi Jelon to przeżyje, to będzie jakiś cud. Normalnie, jak przetrwa i rama nie popęka i się nie rozpadnie na atomy, to zostanie moim najlepszym motocyklem na świecie.
Cały czas jadę i szukam drogi w stronę Wołowatego. Jedną znalazłem, ale okazała się drogą na Kremenaros, to jadę dalej. Jest w końcu kierunek na wioskę Liwnje, czy jakoś tak. To chyba w tym kierunku? Od razu widać, że zjechałem z głównej, bo asfalt zaczyna znikać z każdym przejechanym kilometrem.

Za wioską znika prawie zupełnie i przechodzi w stromo wijącą się szutrówkę. Teraz to sobie dopiero Jelonek podskakuje na kamolach a ja razem z nim. Poprzecinam tu opony jak nic, ale ciekawość, co jest wyżej jest silniejsza, zatem się wspinam uparcie. Silniczek pracuje w upale, na pierwszym biegu, chłodzenie ma raczej mizerne, ale nie daje za wygraną i ciągnie pod górę jak dziki, wystrzeliwując, co rusz jakimś kamieniem spod tylnego koła.
W niektórych miejscach dało się zjechać z kamoli na trawę, to przynajmniej tak nie tłukło i chwilami można było nawet zapiąć dwójkę. Wioska zniknęła gdzieś w dole, a ja się ciągle wspinam. Po lewej trafia się jakaś polanka i cudne widoczki, no to staję dokończyć kanapki od mateńki.

Nie musze chyba mówić, że w takich okolicznościach przyrody kanapeczki były pyszniutkie. Szybko jednak musiałem uciekać do cienia, bo upał dawał czadu. Wyrozbierałem się jak do rosołu i nawet pochodziłem trochę po miękkiej trawie na bosaka. Mądre to nie było, bo coś mnie mogło ukąsić, ale chęć rozprostowania kości po tych ukraińskich drogach i schłodzenia organizmu była silniejsza. Po posiłku odpaliłem w telefonie mój turystyczny GPS, pierwszy i ostatni raz tej wyprawy. Chciałem sprawdzić, gdzie dokładnie dojechałem?

Jak widać jestem już przy samiutkiej granicy, a Ukraina to biała plama na moim GiePeSie.
Dalej droga, stromo prowadzi w las i widoczków już nie będzie, ale ciekawość mówi jechać. Może uda się dojechać do Polski? No to jadę. Silniczek w Jelonie już trochę ostygł, to ciągnie ochoczo w kierunku szczytu, ale do szczytu i tak nie dociągnął.

Przeszkodził nam zamknięty szlaban. Wprawdzie dałoby się prześlizgnąć boczkiem, ale potem wytłumaczenie strażnikowi dlaczego jeżdżę sobie po pasie granicznym, mogłoby być trudne w realizacji. Parę dni w więzieniu zapewne nauczyłoby mnie szacunku do ukraińskich szlabanów, zatem wolałem nie ryzykować. Znacznie bardziej wolę te kilka kolejnych dni spędzić razem z Jelonkiem na wolności. Pamiątkowa fotka i zawracam. Dopiero jadąc w dół przekonałem się jak było stromo. Oczywiście silnika nie odpalałem, bo i po co? Zawsze można trochę paliwka zaoszczędzić, zwłaszcza, że w zbiorniku jest jeszcze to drogie z Polski. Hamulce jednak nie były tego samego zdania, bo mocno się rozgrzały, ale wszystko jeszcze w granicach przyzwoitości, bo tarcza nie zrobiła się bordowa, tak jak to miało miejsce rok temu w Alpach.

Na samym dole zatrzymałem się w tej wioseczce Liwnja, by zrobić kilka fotek. Na pierwszy rzut poszła karetka, która właśnie wjechała do wioski. Nie na sygnale, to chyba nic poważnego?

Jak widać służba zdrowia na Ukrainie jest jeszcze bardziej niedofinansowana, niż u nas. Taki chory, na noszach jedzie sobie razem z 20 litrową bańką na paliwo, samochodem, z którego rdza się już sypie. To i tak była jeszcze całkiem dobra karetka. W jednym z miast widziałem z takimi dziurami, że niemalże można było zobaczyć, to co jest wiezione w środku karetki.
Miało być o wiosce, a nie o karetkach, to już się więcej nie rozpisuje. Powiem tylko jedno, za nic nie chciałbym tu chorować.
W wioseczce raczej ubogo, ale bardzo klimatycznie. Przypomniały mi się czasy dzieciństwa i wioska z podstawówką, w której spędziłem kawałek swojego urwisowatego młodego życia.
Tylko, że ta właśnie wioska, jak i wiele innych w Polsce zmieniła się nie do poznania, a tutaj jakby czas się zatrzymał.

Widać, że ludzie tutaj żyją bardzo skromnie, ale za bardzo też nie dbają o obejście domowe.
Nie wiem, może mieszkają tutaj same starsze osoby, lub po prostu im się już nic nie chce?
Jednak klimat tutaj panuje bardzo fajny i warto było zboczyć z głównej trasy by tu zaglądnąć.
Zjeżdżałem sobie cały czas w dół i co kawałek robiłem jakąś fotkę. W jednym miejscu zatrzymałem się by zrobić zdjęcie pojazdowi gąsienicowemu o wdzięcznej nazwie DET.

Pstryknąłem fotkę, a tu słyszę, że ktoś krzyczy za moimi plecami. Odwracam się, a zza płota wyłania się jakiś gość i biegnie w moim kierunku, krzycząc coś do mnie. Po tonie wyczuwam, że ma jakieś pretensje? Wysiliłem swój umysł i staram się zrozumieć o co biega? Nie spodobało mu się, że zrobiłem zdjęcie i głośno pyta jakim prawem? Myślę sobie, że zaraz mi przywali, ale, gdy podbiegł bliżej trochę wyhamował.
Zachowałem zimną krew i spokojnie mu tłumaczę po polsku, że u nas już takich nie ma, a to haroszaja maszyna.
Krzykliwy tubylec zrobił duże oczy i widzę, jak złość z niego uchodzi i pyta:
- ty Polak?
- Polak
- płacić, dolary, rarytas (czy coś w tym guście i pokazuje palcem na gąsienicowy traktor)
Oczywiście udaje, że nie rozumiem o co mu chodzi i gadamy sobie dalej:
- a ty skąd?
- no z Polski
- ale skąd konkretnie?
- z Kielc ( w tym momencie tubylec zaczął się śmiać)
- u mienia telewizja Kielce (i pokazuje palcem na antenę satelitarną)
No i obaj zaczęliśmy wesoło szczerzyć zęby. Od razu atmosfera się poprawiła i jeszcze sobie trochę pogadaliśmy. Widać było, że jak powiedziałem mu, że jadę do Odessy, to zrobiło to na nim spore wrażenie i powiedział, że to bardzo daleko jest.
Pożyczył mi szerokiej drogi a ja mu miłego dnia. Teraz to żałuję, że nie dałem mu z pięć dolarów za tą fotkę, bo by się pewnie bardzo ucieszył, a raczej na bogatego to nie wyglądał.
Zjeżdżając dalej w dół widziałem jeszcze kilka ciekawych ujęć, ale niestety tu by się przydał aparat z dobrym zoomem. Robić komuś zdjęcia prosto w twarz, nie wypada.
W jednym miejscu stary drewniany domek był tuż przy samej drodze i miał wejście wprost z drogi, no i przed tym wejściem, na schodku siedziały dwie bose, zmęczone upałem babcie i z uśmiecham przyglądały mi się uważnie, jak w ślimaczym tempie przetaczam się przez wioskę. Babcie wyglądały zupełnie jak bliźniaczki i aż prosiło się by zrobić im zdjęcie, przed tym domkiem, ale wymiękłem i nie pstryknąłem, choć pewnie byłoby to najlepsze zdjęcie, jakie zrobiłem na tej wyprawie.
Wracam z powrotem na główną i nadal jadę w Kierunku Lwowa, szukając cały czas odbicia w dół mapy, czyli drogi po prawej nr T0722. Przejeżdżam przez jakąś wioskę i jest maleńka droga w prawo, prowadząca jakby w środek wsi. Jest też niebieska tablica z nazwami miejscowości tych po prawej. Sprawdzam na mojej mapie, ale żadnej z miejscowości nie mogę zidentyfikować, zatem według starej, sprawdzonej zasady jadę dalej prosto, wypatrując kolejnej krzyżówki.
Droga zaczyna się wspinać malowniczymi serpentynami, wyłaniając piękne widoczki.

Oczywiście asfalt nadal beznadziejny, ale urok Zakarpacia to rekompensuje. Wspinam się wyżej i podziwiam górskie kolejowe budowle z minionego wieku.
Na samym szczycie, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu stoi sobie szlaban w towarzystwie ukraińskich pograniczników.
Maszynownia stop, bo coś tu jest nie tak? Gaszę sprzeta, wyciągam z kufra mapę i próbuje się odnaleźć w zaistniałej sytuacji. Wychodzi na to, że jestem na samym cycku Polski, tylko dlaczego straż graniczna, tu stacjonuje?

Przypuszczam, że droga wjeżdża w pas przygraniczny i stąd ta kontrola graniczna. Dalej nie jadę, bo nie mam po co. Stracę tylko niepotrzebnie czas na kontrolę, a i tak muszę wracać, bo ta droga T0722, to najprawdopodobniej właśnie ta, w tej miniętej wioseczce.
Zjechałem po serpentynkach do wioski i odbijam na południe. Przez wiochę droga wąska i cała pokryta bydlęcymi odchodami, ale jadę twardo dalej. Wyjechałem z wioski a tu asfalt jak nożem odciął.

Dalej już tylko szuter. Jadę kawałek dalej zdezorientowany, wzbijając tumany kurzu za sobą.
Kto zwinął asfalt i dlaczego? Ujechałem kolejny kawałek i znowu maszynownia stop i znowu do kufra po mapę. Oceniam sytuację i nie wierze. Po mapie wychodzi jakieś 60, a jak będą górki i zakręty, to może nawet z 80km po tym szutrze, zanim dotrę do jakiejś większej miejscowości. Paliwa mam na jakieś 50km i nie mam pojęcia ile faktycznie spalił na tym Wołosatym oraz na dodatek nie mam jeszcze ukraińskiej gotówki.
Zawracam, nie będę ryzykował, że utknę, gdzieś w ukraińskiej dziczy bez paliwa i pieniędzy.
Trochę humor mi się popsuł, na myśl, że muszę wracać niemalże do punktu wyjścia i jeszcze raz muszę jechać po tej beznadziejnej pralce, niemalże Frani.

No to wracam, zaciskając zęby na tych dziurach i już nie jadę spokojnie 40km/h, tylko miejscami dochodzę do 70km/h. Jelon jęczy z rozpaczy, a ja się czuję, jak na wytrząsarce do pustaków. Bagaż beztrosko podskakuje, a ja co kawałek sprawdzam, czy jeszcze jest.
O dziwo na samej pralce, jakby lepiej, moto nie wpada w rezonans, tylko jakby przelatuje nad, ale jak tylko pojawiają się dziury i łaty, większa prędkość daje zawieszeniu o sobie znać.
Koło jakiegoś bunkra znajduję trochę cienia i ochłody, by posilić się Snickersem i uzupełnić płyny. Kanapki niestety już mi się skończyły. Snickers od gorąca zmienił stan skupienia i rozsmarował się po kufrze, bo od drgań przetarło się opakowanie, ale na upartego zjeść się da. Dobrze, że bambetle miałem w workach foliowych, bo miałbym wszystko w kolorze czekolady.
W najbliższym miasteczku udało się znaleźć bankomat, ale opróżnienie go już nie było takie proste. Menu w każdym języku, tylko nie po polsku. W cyrylicy na pewno sobie nie poradzę, no to biorę angielski.
Po angielsku jest, a jakże ale jakiś ten angielski taki inny niż w naszych bankomatach. Mało co mogę zrozumieć. Używają bardzo dziwnych sformułowań, mało typowych. Nic to, zawsze pozostaje metoda prób i błędów. Przeszedłem wszystkie możliwe opcje, a i tak wszystko kończyło się komunikatem, że transakcja nie może być zrealizowana. Teraz to ja nawet do polski nie dojadę na tym paliwie, co mam. Muszę zdobyć te ichniejsze hrywny. Wokół mojego motocykla zaczął się już mały zlot tubylców, to korzystam z okazji i zagaduje o inny bankomat. Okazało się, że jest kawałek dalej, gdzieś, koło marketu. Oczywiście w zamian musiałem odpowiedzieć na kilka pytań, skąd jestem, gdzie jadę i co to za fajny motocykl jest. Nie wiem, dlaczego, ale nikt nie chciał uwierzyć, że Jinlun spala 3L/100km. Wzięli mnie chyba za jakiegoś ekscentrycznego wariata, przynajmniej tak wyglądały ich miny gdy odjeżdżałem. Drugi bankomat znalazłem szybko, ale niestety był to ten sam bank i sytuacja się analogicznie powtórzyła. Na szczęście dostrzegłem jeszcze trzeci bankomat i udało się go oskubać na tysiąc hrywnien. Noo, teraz to mogę szaleć. Morale od razu wzrosło i dumnie zajechałem na pierwszą napotkaną stacyjkę paliwodajną, taką maleńką z dwoma, czy trzema dystrybutorami.
Złapałem za pistolet z doku nr 95, znaczy się tyle oktanów pewnie i czekam zastanawiając się, dlaczego nic nie leci? Za jakąś chwilę z tyłu budki wyszedł pan paliwowy i mnie pyta, czego chce. No to ja po polsku, że zatankować do pełna, a pan na to:
- hrywny ma?
- maaa i od razu pokazuje panu plik świeżutkich banknotów.
Pan podszedł do dystrybutora, pochylił się nad nim, nacisnął z boku maleńki guziczek i zaczął do niego mówić:
- Saszaaa, dawaj do pełna, Polak prijechał.
Ledwo powstrzymałem wybuch śmiechu, bo od razu sobie wyobraziłem, takiego umorusanego Saszę w poplamionym podkoszulku na ramiączka, który siedzi gdzieś w ciemnej piwnicy pod dystrybutorem i zaczyna kręcić pedałami, żeby paliwo zaczęło lecieć do zbiornika mojego Jelonka. Okazało się jednak, że Sasza nie przesiadywał w ciemnej piwnicy, tylko w budce przy kasie i miał magiczne guziczki do uruchamiania dystrybutorów.
Taka sytuacja z mówieniem do dystrybutora jeszcze wielokrotnie się powtarzała na mojej drodze. Tylko dlatego, że byłem Polakiem, miałem fory i mogłem tankować do pełna, oczywiście po wcześniejszym udowodnieniu, że jestem przy kasie. Ukraińcy jednak nie mieli tak dobrze, nawet ci w wypasionych furach. Najpierw płacili, potem dostawali paliwko, a jak ktoś się przeliczył i zapłacił za więcej litrów niż weszło do zbiornika, to otwierał bagażnik i lał pozostałość do przygotowanej banieczki. Co kraj to obyczaj.
W mniejszych miasteczkach, też widać, że ludzie żyją raczej skromnie i na sztukę i kulturę brakuje im już czasu i pieniędzy.

Z kina i teatru korzystają teraz kury. Przykre to, ale taka jest niestety ukraińska rzeczywistość.
Nawet na pomalowanie bloków w centrum miasta, nie ma pieniędzy, albo zwykłej ludzkiej chęci.

Mnóstwo przygnębiającego szarego, brudnego betonu. Można szybko wpaść w depreche w takim miejscu, ale za to sami ludzie bardzo sympatyczni. Pozdrawiają na drodze, uśmiechają się, a dzieciaki to aż czasami podskakują machając radośnie w moją stronę. Oczywiście wszystkim odmachuję. To bardzo miłe uczucie, gdy sobie jedziesz, a ludzie cię pozdrawiają, tylko za to, że jedziesz motocyklem, a nie jakąś puszką.
Być może jest to spowodowane tym, że motocyklistów jest tu jak na lekarstwo. Do tej pory widziałem dopiero jednego, jak gdzieś boczną drogą zasuwał bez kasku, na rusku z koszem. Świecącej armatury to nie uświadczysz, a jak już się uda, to najczęściej jest to ktoś przyjezdny. Do tego, to łatwo rozpoznać zagraniczniaka, bo jest ubrany od stóp po czubek głowy, a miejscowi to jeżdżą w tym, co akurat mają na sobie, czyli najczęściej koszulka z krótkim rękawem i krótkie spodenki, a na nogach chińskie klapki. W końcu upał był, no nie?
W jednej z wiosek wstąpiłem do sklepu, uzupełnić zapasy i jak wszedłem, to mnie wryło. Normalnie puste półki. Gdzieś tam po kątach odrobinka towaru a po reszcie wiatry hulają. Chciałem coś do zjedzenia kupić i nie było się czego czepić. Żadnego pieczywa czy nawet jogurtu, ale za to można było sobie ciepłe lane piwo z beczki nabyć.
W kolejnym dużym sklepie, typu GS na szczęście było pieczywo, owoce i nawet lody, to się obłowiłem . Musiałem jednak przyśpieszyć konsumpcję, bo zaczęło kropić, a nad górami pokazały się grube, ciemne warkocze, czyli nieźle już musiało lać.
Ogień w tłoki i przed siebie z pełnym brzuchem. Burza dogoniła mnie dopiero w Uzhhorodzie, ale nawet nie ubierałem przeciwdeszczówki, bo było tak parno i duszno, że mokry deszczyk dawał przyjemną ulgę.
Byłbym niesprawiedliwy pisząc, że wszystko na trasie było szare, bure i ponure. W Uzhhorodzie na jednym z budynków aż musiałem przymrużyć oczy od nasycenia kolorów.

Chyba coś dla dzieci, w rodzaju świata bajek z tysiąca i jednej nocy? Deszcz pada coraz bardziej, to nie tracę czasu i pytam napotkanego tubylca o drogę na Mukachevo (Mukaszevo). Po kilku zawijasach udało się złapać dobry kierunek. W końcu jakaś normalna droga. Wprawdzie pełno łat i pęknięć, ale można popylać stóweczką, bez obawy, że zastanę katapultowany gdzieś do rowu. Na wzniesieniu pięknie widać panoramę miasta na U i nie tylko.

Na samym dole rondo, całkiem spore, a na środku ronda pasą się beztrosko dwie krówki. Jakiego koloru jest mleko od takiej rondowej krowy, kto zgadnie?
W bonusie za jazdę w ochładzającym deszczu dostałem też piękną tęczę, a po pół godziny całkiem suchą drogę.
W Mukaszevie pojeździłem sobie po całkiem fajnej starówce, ale musiałem się szybko ewakuować, bo słoneczko postanowiło się chować. Kostka brukowa nie koniecznie jest dobrym miejscem na rozbijanie namiotu. Na obrzeżach miasta był nawet zamek, ale ja już byłem zajęty szukaniem tropu na nocleg.
Kierunek Khust i ogień w tłoki, by zdążyć znaleźć jakąś fajną miejscówkę przed zmrokiem.
Po jakichś 10 kilometrach, natrafiłem na jeziorko. Fajne, ale trochę za blisko drogi i za bardzo na świeczniku. Po drugiej stronie za to jakaś górka, pola i za polami interesujące krzaki. Zgasiłem światła i w półmroku, tak by nie zwracać na siebie uwagi, zdobyłem wzniesienie, zaszywając się w krzakach. Z głównej drogi byłem już niewidoczny i miałem całkiem ładny widoczek na jeziorko. Armaturę pod pokrowiec, by nie puszczała zajączków w świetle księżyca, namiot na kawałku w miarę równego terenu i już mogę się byczyć w pozycji horyzontalnej. Jakość ukraińskich dróg dała mi popalić. Wszystko mnie boli, jakby mnie walec przejechał, co najmniej dwa razy i do tego to uciążliwe gorąco. Leże cały zlany potem w tym namiocie i usiłuję jakoś zasnąć. W końcu ubrany tylko w zegarek i obrączkę, nie w ale na śpiworze, padłem snem kamiennym.
Wejście do namiotu związałem od środka sznurówką z buta, bo mi w drodze kłódka się rozleciała. Pękł bębenek w środku i nie dało się włożyć kluczyka. Pewnie żadne to zabezpieczenie, ale jakoś spokojniej spałem.

Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów: 402
Widzianych krajów: Polska, Ukraina
Awarie: Jakimś cudem bez.


Dzień trzeci, czwartek 23 sierpnia

Przypiekające z samego rana słonko, budzi mnie gdzieś koło ósmej. Mimo, że namiot jest jeszcze w cieniu, to już nie da się leżeć. Nadal jestem cały obolały po wczorajszym, ale wstać trzeba, tak, czy siak.
Szwędam się wokół namiotu, jak w spowolnionym tempie, zastanawiając się po co się tu właściwie pchałem?
Mogłem sobie spokojnie siedzieć w świętokrzyskim i moczyć nogi w jakimś ciepłym jeziorku, popijając soczek, a mi się na stare lata hardkoru zachciało.

Okazało się, że miejsce w którym się rozbiłem, to jakiś stary, zdziczały sad. Nawet są jabłka.
Zanim zjadłem śniadanie i poskładałem obozowisko, to wskazówki zegara zdążyły zbliżyć się do dziesiątej. W takim tempie czasoprzestrzeni, to ja dzisiaj daleko nie zajadę.
Przedarłem się do asfaltówki i ogień w tłoki. Od razu zrobiło się przyjemniej i chęci na dalszą jazdę z każdym kilometrem jakby więcej. Przed Hustem skręciłem w prawo na Vynohradiv, no i znowu droga z tych, co poskromią każde zawieszenie. Czołgi tędy jeździły, czy co?
Wioski, wioseczki i pola z dyniami z arbuzami i innymi różnościami. Region typowo rolniczy. Przy drodze niemalże w każdym miejscu, można od rolnika kupić, płody ukraińskiej ziemi. Aż ślinka cieknie, tylko, gdzie ja takiego arbuza zapakuje? Całego na raz przecież nie zjem, a marnotrawstwa nie lubię. Niestety musiałem objeść się smakiem. Kupować całego, by wszamać kawałek na miejscu, to nie przejdzie. Jeszcze rolnik by się poczuł urażony i zaliczyłbym widłami he, he.
Poza tym, to muszę zbić trochę wagę, bo mi zadek na tych wertepach nie wytrzymuje. Z pustym brzuchem będzie mniejszy nacisk na powierzchnię. Miało się tą fizykę, no nie… W miasteczku Vynohradiv, dojechałem do krzyżówki. W prawo, lub lewo, innej opcji nie ma.
Z mapy wynika, że znacznie krócej będzie w lewo, ale zanim zdążyłem mapę zwinąć, podszedł do mnie tubylec i zagaduje po angielsku, czy może pomóc? Wytłumaczyłem pokazując na mapie o co mi chodzi, a miły tubylec, od razu namawia mnie by jechać w prawo, bo w lewo, trochę krócej, ale droga beznadziejna, o ile nie powiedzieć, że fatalna.
Miejscowy GPS na pewno wie najlepiej, więc go posłuchałem. Skręcam w prawo na Vylok.
Faktycznie, droga całkiem dobra, tylko strasznie dużo starych rozlecianych Ład. Jakiś dzień targowy chyba dzisiaj mają, bo zjechało wszystko z okolicznych wiosek. Trzeba uważać na dziadki w Ładach, bo jadą na pamięć nie używając kierunkowskazów.
W końcu zobaczyłem, na wylotówce, pierwszego chopperka, zaparkowanego na ukraińskiej ziemi. Okazało się, że to Niemiec zatrzymał się na kawkę i tak jak ja tłucze się po Ukrainie z tobołami przytroczonymi pajęczyną. W Vylok za pordzewiałym mostem napatoczyłem się na panią ze straży pogranicznej.

Okazało się, że tuż przy drodze jest przejście graniczne z Węgrami. Zapytałem grzecznie jak jechać na przejście z Rumunią, a pani pokazała, że cały czas dalej priamo, priamo.
No to pojechałem priamo, tak jak miła pani pokazywała.
Po drodze wstąpiłem jeszcze do spożywczaka, by się trochę posilić i uzupełnić zapasy. Sklepowa, trochę z przerażeniem na mnie spoglądała, jak do niej mówiłem. Pewnie sobie myślała, że mam coś z głową, by przy takim upale ubierać się w czarne skóry. Tutejsi motocykliści jeżdżą w krótkich spodenkach, krótkiej koszulce, sandałach i obowiązkowo bez kasku. Nic też dziwnego, że wypijałem dwukrotnie więcej płynów, niż spożywam zazwyczaj. Ukraińskie lody, też mi smakowały i dały chwilę ochłody.
Jak przystało na prawdziwego rewolwerowca, na przejściu granicznym zjawiłem się w samo południe. Standardowa procedura z karteczką na wjeździe i zbieraniem pieczątek po okienkach. Teraz przecież już doskonale wiedziałem co i jak.
Pierwsze okienko przeszło gładko. Spisywanie moich danych, oraz Jelonka i pytanka po co na co i dlaczego? Narkotyki, bomby, pistolety, rakiety ziemia-powietrze, papierosy, alkohol i te sprawy. Oczywiście wszystkiemu z uporem zaprzeczam. Pan uwierzył i puszcza dalej.
Po prawej widzę wielkie pole, załadowane samochodami, zarośniętymi trawą po dachy. Niektóre już nieźle pordzewiały. Pewnie stoją już parę ładnych lat. Zapewne, jest to wszystko, co strażnicy skonfiskowali ludziom, chcącym przekroczyć granicę, bo na zwykłe złomowisko to nie wyglądało. Aż prosiło się by zrobić zdjęcie, ale wolałem nie ryzykować. Jeszcze by mi Jelonka tam zamknęli, a mnie pewnie w innym równie ciekawym miejscu.
Przejdźmy teraz do drugiego okienka. Po minie pana w wielkiej zielonej czapce widzę, że coś mu się nie podoba. Ogląda mój paszport kartka, po kartce.
W końcu wsunął do maszynki UV i dalej przegląda mój paszport kartka, po kartce, a ja stoję jak kołek w pełnym słońcu. On ma przynajmniej klimatyzację. Starą jak świat, drewno pod wentylatorem już dawno przegniło, ale przynajmniej działa. W ruch poszła lupa, taka stacjonarna. Strażnik przystawił do niej swoje oko i inwigiluje mój paszport. No co jest, jaja sobie robi? Nie chce mnie wypuścić z tej Ukrainy? Jak już się znudziło patrzenie strażnikowi przez lupę, to wziął telefon i gdzieś zadzwonił. Po chwili przyszedł kolejny jakiś komandir, w jeszcze większej zielonej czapce z mocno obszytymi pagonami i zaczął robić to samo z moim paszportem, co ten pierwszy.
Kartkuje, kartka, po kartce, UV, lupa i też kręci nosem. Myślę sobie oho, zaraz mnie udupią. Tylko za co? Znowu telefonują. Po kilku minutach idzie strażniczka, całkiem elegancka z włosami w kok i kieruje się do mojej budki. No tak, myślę sobie, dwóch chłopów nie dało rady, to babę wezwali. Niewiasta weszła do budki i też ogląda mój paszport. Pewnie nigdy takiego nie widzieli i dlatego robią sobie wewnętrzny pokaz? Całkiem dobry paszport, zaledwie dziewięcio i pół letni. Za chwile chlap, okienko się zamknęło z trzema osobami w środku, a ja nadal stoję w tym upale, jak teletubiś. Za mną zrobiła się już niezła kolejka podirytowanych osobników.
Po jakichś 15 minutach, okienko się otwiera i zaczynają odprawiać innych, a ja nadal zdezorientowany czekam. Odprawiają Ukraińców, Rumunów i to bez najmniejszych problemów, a o mnie zapomnieli. Różne myśli człowiekowi przychodzą wtedy do głowy, ale cierpliwie czekam. Po już nie wiem jak długim czasie z okienka wysuwa się ręka z paszportem. Nie wiem czyj paszport, to się nie ruszam z miejsca i biorę na przeczekanie.
Po chwili ręka wychodzi na własnych nogach i wręcza mi mój paszport. Zabieram ucieszony i pytam się czy wszystko w porządku. Ręka w wielkiej zielonej czapce coś odburknęła niezrozumiałego, to dalej nie pytałem, tylko wskoczyłem na koń i przed siebie. Przy kolczatce oddałem podstemplowaną na wszystkich polach kartkę i witaj Unio Europejsko.
Jest znaczek unijny, to myślę sobie, że zrobię fotkę, na pamiątkę, a tu z budki wyskakuje rumuńska pani strażnik i krzyczy na mnie, że nie wolno! Grzecznie spuściłem uszy po sobie i szybko schowałem aparat.
Dalej poszło już gładko. Przyjęcie na łono UE, było tylko formalnością. Rumunio witaj!!! Od razu jakoś tak raźniej.

Oczywiście na odjezdnym, nie byłbym sobą, gdybym nie pacnął pamiątkowej fotki, tego upierdliwego przejścia granicznego.
Po rumuńskiej stronie, asfalt miodzio, świeżutki, jeszcze pachnący. Jelon majestatycznie płynie, a nie trzęsie się w konwulsjach, jak to miało miejsce przed chwilą na Ukrainie.
Żyć nie umierać, wszystko wydaje się od razu bardziej kolorowe. W drodze do Baia Mare dogoniłem pięć motocykli BMW, na słowackich numerach. Czekali na czerwonym, bo były roboty drogowe. Po pozdrowieniach, kawałek jechaliśmy razem, a po kilkunastu kilometrach, oni skręcili w lewo, a ja pojechałem prosto. Upał dawał popalić i w Baia Mare postanowiłem odbić w lewo w stronę gór. Nadłożę trochę drogi, ale uwielbiam góry, a poza tym będzie trochę chłodniej. Długo nie musiałem czekać i po kilku kilometrach byłem w swoim żywiole, czyli na malowniczych serpentynach. Zrobiło się też chłodniej i znacznie przyjemniej, tylko, to burczenie w brzuchu jeszcze zostało. W połowie wspinaczki natrafiłem na górski strumyczek i od razu zapaliła mi się lampka: zupka i kawusia. Maszynownia stop, idę zdobywać wodę.

Mam nadzieje, że jakiś niedźwiedź teraz nie sika tam gdzieś w lesie u góry do tego strumyka.
Wziąłem z domu mały palnik spirytusowy, po własnoręcznie wykonanych modyfikacjach.

Upuściłem trochę ukraińskiej benzyny. Zobaczymy, czy się nada. Do palnika dorobiłem takie małe reszo, by płomień lepiej ogrzewał kubek.

Niestety taka kuchenka ma kilka zasadniczych wad. Strasznie kopci i wodę trzeba zabezpieczyć pokrywką, żeby nie powpadała tam sadza i nie capiło benzyną. Najlepiej jednak owinąć wszystko folią aluminiową, bo wtedy też nie trzeba czyścić osmolonego kubka. No i kolejna wada, to, że trzeba czekać z 10 minut, zanim kubek wody się zagotuje.
Następnie trzeba też zwrócić uwagę na co się kładzie taką kuchenkę, bo mocno się rozgrzewa. Jak położy się na suche liście, tak jak w moim przypadku, to można spokojnie, taką małą kuchenką spalić cały wielki rumuński las.
Nie, no tak lekkomyślny aż nie byłem, zapaliłem wewnątrz serpentyny i niemalże dookoła miałem asfalt, ale i tak szybko musiałem usunąć liście z tego skrawka, do gołej ziemi, bo lepiej nie ryzykować. Za 10 min zupka, a za 20, kawusia.

Podczas konsumpcji byłem świadkiem, jak dziadzio z babcią przyjechali starą Dacią, wyciągnęli z lasu kawał drzewa. Przecięli ręczną piłą (moja-twoja) na pół, bo drzewo nie mieściło się w bagażniku i po wszystkim odjechali.
Przy składaniu palnika i tak się trochę upaprałem sadzą, ale na szczęście był górski strumyk i mogłem się domyć. Najedzony i zrelaksowany ruszyłem dalej. Na samym szczycie mogłem już do woli podziwiać panoramę okolicy.

Czym wyżej, to chłodniej i o to mi właśnie chodziło. Niby bliżej słońca, to powinno być cieplej, no nie? Najwyraźniej góry łamią prawa fizyki he, he. Na samym dole klimatyczna rumuńska wioska, zupełnie inna niż te wcześniejsze.

Wszystkie domostwa zabudowane szczelnymi płotami, a bramy wjazdowe wielkie i bardzo często gustownie zdobione. Wioska wygląda bardziej na obronną, niż taką zwykłą wiochę. Ciekawe przed czym oni się tak barykadują? Może w okolicy grasuje jakaś banda niedźwiedzi, albo co gorsza wampirów i wilkołaków?
Do miasta Sighetu Marmatiei nie chciałem wjeżdżać, więc znalazłem skrót na prawo.

Kolejne fajne górki, ale już niższe i niestety słońce znowu chce przypiekać czarną motocyklową skórę. Po powrocie do domu zacznę szukać tekstyliów, bo w skórze to się nie da jeździć w takich warunkach.
Jak widać na zdjęciu żółte pola wypalone słońcem. Ostatni deszcz, to pewnie był na wiosnę.
Jadę dalej po dzikich wioskach, chwilami asfalt prawie zupełnie znika, by po kilku kilometrach znowu się pojawić. Oznakowanie raczej marne, ale pytam tubylców, czy aby dobrze jadę. Za każdym razem kiwają głowami, to chyba dobrze? Nie mam wyjścia, muszę polegać na tubylcach, bo nie mam tych miejscowości na mapie, przez które teraz jadę.
Na jednej z wiosek minąłem silnik, leżący na poboczu, tuż obok drogi. Ujechałem kawałek, ale niee. Muszę go mieć w swojej kolekcji. Zawróciłem i jest fota.

Wygląda na silnik od ciężarówki. Tylko gdzie ta ciężarówka jest? Silnik sobie wypadł i pojechała dalej? Na tych dziurawych drogach, to chyba nic nadzwyczajnego. Oby tylko silnik z Jelonka tak nie skończył.
Mimochodem sprawdzam, czy jeszcze jest he, he.
Trochę mi to zajęło, ale w końcu wyjechałem na właściwą drogę w kierunku Borsy. Wprawdzie wzdłuż idzie druga droga, bardziej główna, ale jednak wolę tą dziurawą, bo są fajne wiochy, a w oddali widać już, całkiem wysokie pasmo górskie. Gdy się zatrzymałem, by zrobić fotę, minęli mnie ci sami słowaccy motocykliści, których spotkałem przed Baia Mare.
Chyba mnie poznali, bo pozdrawiali wyjątkowo serdecznie. Miło spotkać na trasie kogoś znajomego. No prawie znajomego.
Jadę dalej, a tu co jakiś czas widzę, samochody na włoskich blachach. Co jest grane? Na takich dzikich, zapomnianych rumuńskich wiochach, jakieś zagłębie Italiańców? Po kilku kilometrach sprawa się wyjaśniła. Trafiłem prosto na wesele rumuńsko-włoskie. Znaczy się, ona, młoda piękna Rumunka (nie mylić z rumuńskimi Cygankami), a on już nie młody i nie piękny, ale Włoch i z grubym portfelem, sądząc po samochodzie. Nagrałem nawet filmik by uwiecznić rumuńsko-włoski folklor.
Przed zmrokiem udało się dojechać do Borsy. Takie turystyczne miasteczko o górskim klimacie. Ludzi sporo, gwar, restauracje, knajpy, muza i korek, na jedynej głównej drodze. Remont i co kawałek czynny tylko jeden pas. Jazda wahadłowa po zdartym do podłoża asfalcie w tumanach kurzu, nie była zbyt przyjemna. Przeciskanie się między samochodami, tubylcy szybko mi wybili z głowy. Kto większy, ten tu rządzi, a używanie kierunkowskazów jest po prostu nie modne. Piasek w oczach i ustach, też nie ułatwiał w omijaniu wszelkiego rodzaju drogowych niespodzianek.
Przejazd przez Borsę wyssał ze mnie resztkę sił i w najbliższym napotkanym lesie postanowiłem rozbić obozowisko. Dookoła góry i wcale nie było łatwo znaleźć kawałek płaskiej ziemi pod namiot. Na szczęście tajemnicza leśna droga zaprowadziła mnie na polankę nad rzeczką. Strzał w dziesiątkę, obym tylko w nocy nie miał nieproszonych gości.

Las wyglądał trochę złowieszczo i pewnie pękał w szwach od niedźwiedzi i innych drapieżnych stworzeń.

Jeszcze tylko kolacyjka. Nawet dało się to ukraińskie coś zjeść. W smaku było całkiem dobre.

Wieczorna kąpiel w orzeźwiającej górskiej rzeczce i spokojnie można iść spać.

W górach, jak to w górach, znacznie chłodniej i przyjemniej. Przynajmniej nie będę miał siódmych potów, tak jak ostatniej nocy. Miejscówka super, ale nie byłem tu pierwszy, bo znalazłem śledzia od czyjegoś namiotu i jest trochę śmieci, typowych dla Homo Sapiens. Przed ostatecznym sklejeniem powiek, opracowuję jeszcze plan działania w przypadku pojawienia się niedźwiedzia. Chyba najlepiej będzie udawać, że mnie tu nie ma? Na wszelki jednak wypadek przygotowałem sobie szybki dostęp do scyzoryka. Przystawi nos do namiotu, to go dziabnę, a potem rozpruję namiot i zeskoczę ze skarpy wprost do rzeki. Chyba niedźwiedź nie będzie taki walnięty, żeby skakać za mną z tej skarpy?
Więcej głupot już nie wymyśliłem, bo zasnąłem.

Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów: 298
Widzianych krajów: Ukraina, odrobinkę Węgier i Rumunia
Awarie: LED-y w lightbarach nie wytrzymują drgań i zaczynają siadać.




Dzień czwarty, piątek 24 sierpnia

W środku nocy obudziła mnie burza. Błyskawice, grzmoty, wyjący wiatr i deszcz. Jak sobie uświadomiłem, że jestem gdzieś w rumuńskim lesie, to wcale nie było mi do śmiechu. Zacząłem się zastanawiać czy w aby dobrym miejscu rozbiłem namiot? Czy przypadkiem nie jestem łatwym celem dla piorunu, gdzieś na odsłoniętym terenie? Obok jest przecież las, to raczej małe prawdopodobieństwo, że znajdzie mnie tu piorun.
Prędzej wezbrana rzeka podmyje skarpę i sobie odpłynę razem z namiotem.
Na szczęście hałaśliwa burza jak szybko przyszła, tak szybko poszła. Został tylko deszcz i musiałem się głębiej wsunąć do śpiwora, bo się ochłodziło. Jeszcze tylko posprawdzałem, czy nic nie dotyka ścianek namiotu, w celu uniknięcia powodzi i odpłynąłem po raz drugi, znaczy się nie rzeką, tylko we śnie odpłynąłem.
Z samego rana przyszedł do mnie rumuński niedźwiedź. Niektórzy znawcy twierdzą, że to nie niedźwiedź, tylko rumuńskie Yeti było.

No i wtedy się obudziłem. Wyglądam z namiotu, a niedźwiedzia już nie ma. Pewnie sobie poszedł. A tak na poważnie, to mam nadzieje, że żadnego misia nie było, gdy spałem.
Na wszelki jednak wypadek trzymałem całą żywność szczelnie zamkniętą, by nie wywoływać wilka z lasu.
Poranna kąpiel w rzece nie wchodziła już w grę, bo temperatura wody była raczej dla tych z klubu Mors. Skończyło się na toalecie podstawowej. Mam nadzieje, że kleszczy w tym lesie nie ma zbyt wiele, bo przymusowo musiałem skorzystać z eko-tojtoja. Borelioza nie była by wskazana, jako pamiątka tego wiekopomnego wydarzenia, a o takim przypadku już mi ktoś tam opowiadał. Namiot niestety nie chce wyschnąć, to go składam na mokraka.
Trudno, nie mogę aż tyle czekać, bo znowu dochodzi dziesiąta. Przy takim porannym guzdraniu, to moją podróż będę musiał ograniczyć tylko do Rumunii, bo mi czasu braknie.
Słoneczko świeci, ale jest chłodno i wilgotno po nocnej burzy, więc kominiarka idzie w ruch. Jest pięknie, ledwo wyjechałem z lasu i już zaczyna się wspinaczka po serpentynach. Trzeba tylko mieć się na baczności, bo na drodze dzikich koni nie brakuje, że też właściciele się nie boją i tak puszczają samopas zwierzęta. Wspinam się coraz wyżej ciesząc oko pięknymi górskimi widokami.

Chcąc uchwycić klimat miejsca, nagrałem nawet filmik.
Gdy tylko skończyłem nagrywać po serpentynach zjechała ciągnąca się po asfalcie stara Dacia. Tylna klapa bagażnika była zamknięta tylko do połowy, bo bagażnik był wypełniony drewnianymi belami. Takie metrówki. Na niedomkniętej klapie bagażnika siedziało dwóch Rumunów, a plecy mieli wygodnie oparte o tylną szybę. Zanim zdążyłem ponownie odpalić nagrywanie w komórce, obładowana Dacia zniknęła za kolejnym zakrętem. Szkoda, bo miałbym ciekawy filmik. Na pocieszenie znalazłem sobie tablicę informacyjną z mroczną przeszłością.

Jak widać dobre rady, by w Rumunii nie jeździć po zmroku, nie są bezpodstawne.

Kaliber raczej spory. Srebrne pociski na wampiry, już chyba ktoś wcześniej pozbierał, bo nawet resztek nie znalazłem.
Pora jechać dalej. Kilka kilometrów przed szczytem w jakimś opustoszałym dużym budynku (schronisko, albo hotel) natknąłem się na siedlisko Cyganów rumuńskich. W tym miejscu, to dziękowałem Jelonkowi, że dalej jedzie dzielnie ciągnąc pod górę. Nie chciałbym tu utknąć. Dziwne, że na takim bezludziu jest taki duży obóz cygański. Nawet nie zatrzymałem się, by zrobić zdjęcie. Ciekawe, co sobie myśleli, jak przejeżdżałem im przed samym nosem?
Ooo, niezły kąsek jedzie, w sam raz do obskubania?
Na samym szczycie niespodziewanie zagnieździła się cywilizacja. Schronisko, jakiś pomnik, kilka komercyjnych straganów i nowobudowany kościół, na wzór pałacu, niczym z bajki.

Na wieżach metalowe krzyże. To już wiem, gdzie w nocy waliły te wszystkie pioruny.
Obok schroniska zauważyłem kilka rozbitych namiotów. Fajne miejsce z widokami, że też nie wiedziałem. Ci to dopiero mieli wrażenia podczas tej burzy, he, he. Otwarty teren, na szczycie góry i pioruny, że tak powiem piorunująca mieszanka. W tym moim lesie, to miałem, jak u Pana Boga za piecem. Przyglądam się mapie i okazuje się, że okoliczne szczyty mają ponad dwa kilometry wysokości.
Pietrosul 2303m.n.p.m. i Ineu 2279m.n.p.m. Nie spodziewałem się tutaj tak wysokich gór, to bardzo miła niespodzianka dzisiejszego poranka. Czy już mówiłem, że uwielbiam góry?
Nie każdy jednak miał tak udany poranek. Te rumuńskie niedźwiedzie polarne, nie mogą tego samego powiedzieć.

Przynajmniej na pocieszenie, mają ładny widok na góry. Mogłem sobie jednego polarnego misia kupić, tylko po co?
Zapytałem jednego Rumuna jak jechać, bo na mojej mapie nie wszystko było do końca jasne. Okazało się, że brodaty pan jeszcze bardziej nie wie jak jechać, bo razem z żoną przybył tu turystycznie i nie zna okolicy. Wyciągnął swoją mapę w języku rumuńskim i wspólnie ustaliliśmy, która droga gdzie prowadzi. Brodacz był bardzo sympatyczny i po jakiejś godzinie jazdy niespodziewanie znowu się mijaliśmy na trasie, serdecznie pozdrawiając.

Kierunek ustalony, no to jazda z górki na pazurki po kolejnych serpentynkach. Asfalt całkiem dobry, no to się wyżywam na moich skromnych umiejętnościach. Micha się cieszy, hamulce się grzeją, jest zarąbiście. W połowie góry roboty drogowe, leją nowy asfalt. Widać, że w Rumunii dużo dróg remontują. Za kilka lat będą tu świetne drogi, w przeciwieństwie do Ukrainy, bo tam się niestety nic nie robi w tym kierunku. Dobry asfalt szybko przeszedł w frezowany, a dalej to już niemalże była walka o życie.

Śmiałem się z gościa od ciężarówki, że zgubił zderzak, bo pewnie ostro popylał po rumuńskich drogach. Jak widać TIR stoi na awaryjnych, a lewa lampa już wcale nie świeci, czyli musiało wyrwać też przewody.
Po kilku kilometrach zmieniłem zdanie, bo droga przerosła moje najśmielsze oczekiwanie. Tam nie było zwykłych dziur drogowych, tam były najprawdziwsze wilcze jamy.

Z przerażeniem zatrzymałem się, by obadać to niebezpieczne drogowe zjawisko.

Wsadziłem nogę po kolano i do dna jeszcze nie dostałem. Brakło jakieś 10cm. Dalej nie wchodzę, bo a nóż jakiś wąż tam sobie siedzi i czeka na to co wpadnie mu na ząb?
Od razu wyobraziłem sobie co by było, gdybym nie ominął takiej jamy i odruchowo na plecach pojawiła się gęsia skórka. Ciężarówka jeszcze przeskoczy, osobówka, co najwyżej urwie koło, a motocyklista?
Ano motocyklista, to pewnie zostawi motór w jamie, a dalej sam poszybuje niczym szybowiec, a że ma mniejszą siłę wznoszącą, to przyglebi, podskakując na następnych dziurach, jak ziemniak po tarce.
O jednym takim przypadku słyszałem, że przednie koło wpadło motocykliście w dużą dziurę, motocykl został, a motocyklista się nieźle poturbował. Połamane żebra i odklejone płuco, ale na szczęście przeżył. Był z kumplami i to go uratowało, a ja jestem sam jak palec i nie mogę sobie pozwolić, na takie widowiskowe przeloty, zatem podkręcam moją czujność do maksimum. Omijam co się da, ale w niektórych miejscach się nie da i trzeba pokonywać głębokie ubytki w jezdni. Dobrze, że Jinlun ma spory prześwit i nie jest ciężki. Jakimś 300 kilogramowym, niskopodłogowym cruiserem, nieźle bym się tu napocił, ale i tak po piętnastu kilometrach takiego poligonu miałem dosyć.
Kolejne 20km, na szczęście już nie było tak ekstremalne, bo zamiast dziur, były łaty. Trzęsło, ale przynajmniej nie trzeba było jechać wężykiem i prędkość przemieszczania wzrosła, do niebotycznych 60km/h.
Już nawet wpadłem w taki nawyk, że co pół kilometra automatycznie sprawdzałem, czy jeszcze toboły nie poodpadały razem z kuferkami.
Trochę zaczęła mi się dłużyć ta droga, ale wszystko kiedyś się kończy. Dojechałem do głównej E58, a tam nówka dywanik. Jak się tak długo jedzie z małymi prędkościami i po kiepskich nawierzchniach, to potem na dobrej drodze wrażenie jest podwójnie odczuwalne.
Jelonek płynie niczym GoldWing w mega komforcie, a prędkość 110km/h wydaje się jakby było ze 160. No i cóż za przyśpieszenia, odwijam manetkę, a tu maszyna ciągnie jak oszalała. Co najmniej jakbym litra dosiadał he, he. Człowiek jednak do dobrego szybko się przyzwyczaja i po kilku kilometrach jechało mi się już zupełnie normalnie.
W Vatra Dornei zatankowałem do pełna i nasmarowałem łańcuch. Dorwałem też bankomat, a w bankomacie, tylko leje i leje. Wziąłem tego trochę, takie tam jakieś plastikowe.

Z porannego górskiego chłodu już nic nie zostało i słońce znowu przypieka. Woda idzie w zastraszającym tempie, za to jeść się w ogóle nie chce. Odbijam w kierunku wąwozu Bicaz i dalej lecę przed siebie.
Wysokich gór, takich po 2km w pionie już nie ma, ale nadal są te trochę mniejsze i również całkiem malownicze.
Na drodze sporo furmanek rozwozi cudowny zapach siana.

Furmanki oczywiście mają swoje numery rejestracyjne i są dobrze oznakowane czymś jaskrawym. Jest tu pewna dowolność, bo były takie z kamizelkami odblaskowymi, trójkątami samochodowymi, lub po prostu wystarczały zwykłe gacie teściowej.
Dobry asfalt szybko się skończył i odsłonił betonowe płyty. Teraz jazda przybrała postać cyklicznego dum, dum, dum, ciągnącego się wzdłuż urokliwej rzeczki.

Po drugiej stronie rzeki, trafiają się co jakiś czas małe osady, składające się z kilku domków.
Można tam się dostać, przez różnego rodzaju konstrukcje mostowe. Jeden z takich pomostów postanowiłem sam osobiście sprawdzić.

Wjechałem na most Jelonem, a most od razu zaczął się niebezpiecznie kołysać. Maszynownia STOP! Dalej nie jadę. Zszedłem z motocykla i ostrożnie idę dalej. Most się kołysze, spróchniałe deski trzeszczą. Za chwilę coś mi chrupnęło pod nogą i to gdy akurat byłem dokładnie w połowie mostu??
Nogi zrobiły mi się jak z waty i na tych wacianych nogach wykonałem taktyczny odwrót.
Bliżej brzegu nagrałem jeszcze bohaterski filmik z niewzruszoną grą aktorską i spyliłem stamtąd, czym prędzej.
Most składa się z czterech długich, rozciągniętych, pordzewiałych, stalowych lin. Dwie górne robią za barierki, a te dolne unoszą wszystkie spróchniałe dechy. Widać, że po tym moście coś jeździ, ale wydaje mi się, że jest to co najwyżej furmanka, bo nie wygląda mi na to, żeby te liny mogły wytrzymać ciężar osobówki. W każdym bądź razie, ja bym się nie odważył na niczym tam przejechać, to już wolę te betonowe płyty.
Kolejny dzień po beznadziejnych drogach, potrafi zmiękczyć każdego, to i ja zacząłem wymiękać. Pewna część ciała już była tak obita, że kolejne większe dupnięcie, niemalże wyciskało łzy. Tak się nie da!

Chiński chopper nie nadaje się na takie drogi, tu by się przydał jakiś cross. Podjąłem męską decyzję, dalej tak nie jadę. Po raz drugi upuściłem powietrza z kół, na tyle by się opony mocno uginały. Trudno, jak zniszczę gumy, to wtedy będę się martwił.
Po powrocie do domu jak sprawdzałem, to w przednim kole było 1,2 atm., a z tyłu 1,5.
W lightbarach od drgań zaczęły też wysiadać żarówki LED , więc je całkowicie odłączyłem.
Nie uprzedzajmy jednak faktów i lećmy po kolei dalej, a dalej był mały market i uzupełnienie zapasów, wody i nie tylko. Podczas małego conieco na głoda, minęło mnie znajome stadko Słowaków, na niemieckich jednośladach. Z każdym kolejnym mijaniem pozdrowienia były coraz serdeczniejsze. Najwyraźniej obrali podobną trasę, skoro tyle razy na siebie wpadliśmy.

Z pełnym brzuchem, płynąc po płytach betonowych, dojechałem do całkiem niezłego asfaltu. Drugie upuszczenie powietrza zwiększyło komfort podróżowania diametralnie. Teraz to Jelon, był królem szos, bujał się na miękkich balonach, niczym amerykańska limuzyna.

Kolejny fajny most tej wyprawy, tym razem nieco solidniejszy. To na dole wygląda jak koryto jakiejś wyschniętej rzeki. Do Bicaz już zupełnie niedaleko. Cały czas, albo się wspinam pod górę, albo zjazd z górki na pazurki. Zakręty dopisują i znowu jest motocyklowo.
W jednym miejscu przed ostrym zakrętem w lewo stoi jakiś gościu i macha. Podjeżdżam bliżej i widzę na drodze coś zielonego, jeszcze bliżej i widzę na całym moim pasie porozwalane w drobny mak, zielone płytki łazienkowe. Ktoś pewnie sobie wiózł i mu wypadły z samochodu. Coś jak takie jedno duże opakowanie.
Zjechałem na lewy pas by wyminąć tą zieloną pułapkę, a tu w ostatniej chwili wyłania mi się zza zakrętu osobówka. No i cóż było robić? Szybko wróciłem na swój pas i po tych wszystkich płytkach przejechałem.

No to ładnie, pewnie pokroiłem sobie opony jak na sałatkę, tak sobie myślę, jednocześnie z trudem utrzymując motocykl w pionie. Było pełno ostrych, spiczastych kawałków ceramicznych. Nasłuchuje, czy gdzieś powietrze nie syczy, albo czy coś wbitego nie widać, ale na szczęście opony jakimś cudem wyszły bez szwanku i ja też, bo takie rozsypane płytki na zakręcie, były też cholernie śliskie. Mogłem spokojnie wyglebić. Dziękowałem Bogu, że wyszedłem z tego cało.
Nie wiem czy to były płytki tego gościa co machał, ale dobrze że machał, bo gdybym wcześniej nie został ostrzeżony, to nie wiem jakby się to mogło skończyć? W słoneczny dzień, akurat cień z drzewa padał na te połamane płytki i z daleka nie dało się ich w porę dostrzec.
Po kilku kilometrach moim oczom ukazał się zalew.

W Bikaz jest zapora i stąd tyle wody. Ładny kawałek drogi jedzie się wzdłuż tego malowniczego zalewu, zanim zobaczy się samą zaporę. W końcu jest i zapora.

Z tym miejscem wiążą się wspomnienia, bo pięć lat temu, byłem tu Ticusiem ze swoją szanowną małżonką i 1,5 potomstwem. Właśnie tam gdzie pokazuje paluchem, na pływającej restauracji, jedliśmy pyszny obiad.

Na zaporze spotkałem grupkę Polaków. Wyglądali na studentów. Dziewczynka zobaczyła, że mam polskie blachy i podeszła z zapytaniem, czy mówię po polsku? A ja na to, a w dobrym humorze byłem, że nawet gadam, latam, śpiewam, full serwis. Dziewczynka się roześmiała i pyta dalej, czy nie wiem o jakimś fajnym miejscu w tej okolicy, bo była tu jako dziecko i w pamięci ma jakieś skały? Szybko skojarzyłem, że chodzi pewnie o Kanion Bicaz. Któryś ze studenciaków podszedł z mapą i pokazałem im gdzie należy jechać. Potem trochę pogadaliśmy w cywilizowanym języku o motocyklach i podróżowaniu po świecie.
Jak miło jest porozmawiać po polsku, gdy człowiek posiedzi kilka dni na obczyźnie. Okazało się, że też jadą do Odessy. Umówiliśmy się, że mamy się tam spotkać. Niestety nie udało się, ale nie uprzedzajmy faktów.

Widok z zapory zachęcał do dalszej jazdy, ale temperatura mówiła zupełnie co innego, żebym raczej zrzucił z siebie te czarne skóry i się gdzieś w cieniu zdrzemnął. Nie posłuchałem temperatury i pojechałem uparcie dalej. W miasteczku Bicaz zbaczam z trasy w prawo i jest jak w piekle. Rozgrzany do czerwoności beton i brak jakiegokolwiek ruchu powietrza. Czuję się, jakby mnie ktoś wsadził do piekarnika. Jazda na motocyklu nic nie daje, bo powietrze parzy. Jelonek też zaczyna jakoś dziwnie pracować. Dostał większych basów na wydechu. Może rura pękła, albo co? Przy tak wysokiej temperaturze przydałby mu się olej 50W, albo nawet 60W, a nie marne 40W.
Silnik aż kipi, ale nie daje mu odpocząć, bo sam chcę się gdzieś schować w cieniu. Mijam po prawej, jakieś wielkie zakłady cementowe, a potem jeszcze dwie polskie osobowe blachy. Jedna to przeprawowe 4x4, opaćkane błotem. Pewnie chłopaki przyjechali się pobawić w rumuńskim błotku.
Droga biegnie wioseczkami, delikatnie pod górkę i nic nie zapowiada, że za chwilę wszystko się zmieni. Dopiero w miejscowości Bicaz Chei pojawiają się pierwsze strzeliste skały. Dalej droga biegnie wzdłuż rzeki i niespodziewanie wżyna się w środek skał. Od razu zapada półmrok, bo wysokie pionowe ściany bronią przed dostępem światło słoneczne. Na zewnątrz niemiłosierny upał, a tutaj przyjemny chłodek. Od razu człowiek czuje, że warto było.

Wspinam się dalej, a tu w najciekawszych miejscach trafiam na skupisko straganów.
Jak byłem tu pięć lat temu, to nie było czegoś takiego. Kilka straganów na samym dole i wsjo.
Komercja zupełnie zabiła klimat tego miejsca. Powinni wszystkich sprzedawczyków powywalać stąd. W miejsce potęgi skał, tajemniczego mroku i powiewu grozy wszedł straganiarski krzykliwy gwar.
Nic to, wspinam się dalej. Za tunelem mała przerwa na przygotowanie małego objazdowego studia telewizyjnego.
Najpierw chciałem sfilmować kawałek drogi i to się w miarę udało. Asfalt też niestety się pogorszył i już gruntownego potrzebuje remontu. Resztę wąwozu Bicaz chciałem pokazać z innej perspektywy. Ustawiłem nagrywanie wyżej, tak, by było widać potężne, pionowe, skalne ściany i śmigam na sam dół. W połowie drogi po raz kolejny minąłem się ze znajomymi Słowakami. Miny jake mieli nie zapomnę na długo. Było coś w stylu, że jak, że co, jakim cudem? Z półtorej godziny wcześniej mnie mijali, a ja dopiero byłem w połowie posiłku, a teraz znowu jestem przed nimi?
Zjechałem na dół, ale na próżno. Nagrywanie w komórce zwariowało, zbyt duża różnica między ciemnym kanionem a jasnym niebem. Pionowe skały wyszły zupełnie czarne i niewidoczne, a za to można sobie pooglądać pasek nieba, więc filmiku nie zobaczycie, bo nadaje się tylko do kosza.
Zawróciłem i pojechałem w stronę Słowaków się przywitać. Pogadaliśmy chwilę w przyjacielskiej atmosferze. Zapraszali mnie by spędzić razem wieczór, ale niestety ja musiałem wrócić do drogi głównej w miasteczku Bicaz, a oni jechali dalej prosto.

Słowacy pojechali, a ja jeszcze trochę zostałem nasycić się niebiańskim chłodem.
Zrobiłem sobie mały piknik i szczęśliwy ruszyłem z powrotem. Wyjazd z wąwozu, był jak wjazd do piekarnika. Rozpalone powietrze bezlitośnie zaatakowało ze wszystkich stron.
Za to Jelonek się zdążył trochę ochłodzić, bo już nie wydawał z siebie dziwnych basów.
W mieście Bicaz uderzyłem na prawo, w kierunku Piatra Neamt. Ciekawe miasto, bo przez centrum biegnie kolejka linowa. Przez środek miasta można się przejechać w gondoli, nie stojąc w korkach, tylko frunąc nad nimi. Szkoda, że do gondoli nie można się zapakować razem z motocyklem.
Za Romanem, miastem takim, region staje się bardzo ubogi i wioski znowu są okute płotami.

Ponoć tak Rumuni bronią się przed Cyganami, robiąc z domostwa małą twierdzę warowną.
Nadal towarzyszą mi całkiem krajobrazowe góry. Już niższe, ale nadal całkiem, całkiem.
Z każdym kilometrem jest coraz biedniej, widać to po domach i obejściach. Ludzie żyją tu chyba tylko z rolnictwa, a ziemia wygląda, jakby dawno deszczu nie widziała.
Na jednej z wiosek atakuje mnie stado krów. Zatrzymałem się, bo dawno nie widziałem tyle krów jednocześnie.
Podczas kręcenia tego wideoklipu zaczepił mnie starszy pan. Niestety nie udało nam się porozmawiać. Rumuński język nie jest kompatybilny z polskim, a angielskiego pan nie znał.
Pan powiedział coś po swojemu, ja powiedziałem coś po swojemu i obaj pokazaliśmy sobie uśmiechnięte zęby. Mogłem jechać spokojnie dalej. No dobra, nie tak spokojnie, bo podczas tej konwersacji nawłaziło mi tych krów na drogę co niemiara. Pomalutku, na jedynaczce i biorę slalomikiem krowę za krową, uważnie wypatrując, czy aby wszystkie to są krowy? Byka nie chciałbym spotkać, bo lusterka Jelona w razie odparcia ataku, nie są tak skuteczne jak twarde rogi byczka. Z duszą na ramieniu wyminąłem to bydło, bo to było najprawdziwsze bydło, zachowujące się jak na bydło przystało, czyli kompletnie nieprzewidywalnie. No i świeże placki też trzeba było uwzględniać przy obliczaniu toru jazdy. Dobrze, że za młodu latałem za babcinymi krowami, bo teraz pewnie jak każdy mieszczuch robiłbym w gacie.

Z tego co zaobserwowałem, to kilka osób przypędza krowy do wsi, potem krowy idą sobie drogą główną przez całą wieś, a właściciele, wychodzą sobie przed dom i polują na swoje krowy. Ciekawe po czym poznają, która czyja? Całe bydło zostało już tylko w lusterku, a ja zaczynam szukać noclegu, bo słoneczko szybko się tutaj chowa.

Minąłem kilka kolejnych wiosek i z każdą chwilą coraz goręcej modlę się do mojego Stwórcy o dobry i bezpieczny nocleg. Wioski coraz biedniejsze i przy zachodzącym słońcu, podsycają mroczną atmosferę. Dużo ciemnoskórych Rumunów i wszyscy wodzą za mną wzrokiem, jak przejeżdżam. Może podziwiają motór, a może mają jakieś złe zamiary, albo to tylko w mojej głowie budzi się strach? Jakoś tak ta otaczająca bieda mnie przybiła. Niby wszyscy jesteśmy w UE, a wyglądam tutaj z moim Jelonem jakbym miał przy sobie milion dolców. Wspinam się po winklach do góry, zostawiając mroczną wioskę w dole. Po lewej widzę jakieś pola i krzaki, no to rozglądam się, czy nikogo nie widać w pobliżu, gaszę oświetlenie i lewa na burt.
Całkiem dobra polna droga doprowadziła mnie do krzaków. Schowałem motocykl za krzakami i sprawdzam, czy mnie z drogi widać. Nie dobrze, w jednym miejscu można mnie wypatrzeć, zatem odpalam sprzęta i jadę dalej w stronę lasu.
Polna droga zmieniała się w jakieś bruzdy wyżłobione przez ciągniki i wodę. Widać, że ani wody, ani ciągnika dawno tu nie było, bo wszystko porośnięte żółtą wyschniętą trawą.
W lesie panuje już półmrok. Na ścieżce jest pełno suchych pożółkłych liści, jak u nas późną jesienią. Widać też, że ktoś coś ciągnął po tej ścieżce, chyba ścięte drzewo?
Szukam równego miejsca pod namiot, ale pierwsze miejsce w rankingu zdobyła ta właśnie ścieżka. Po chwili namiot stał dumnie na samym środku ścieżki. No a co jak ktoś będzie jechał tą ścieżką i nie zauważy namiotu? W poprzek postawiłem Jelona, niech bierze ewentualny atak najpierw na siebie. Suche liście też nie były bez znaczenia, robiły za system wczesnego ostrzegania. W nocy, gdy człowiek ma wyczulony słuch, to bardzo dobrze słychać nawet małe zwierzątka, podczas ich nocnych spacerów po tych liściach.
Na kolację miałem jakiś rumuński wynalazek w puszce. Po prostu nie dało się tego przełknąć.

Cuchnęło czymś paskudnym a smakowało jeszcze ohydniej. Trudno, dzisiaj śpię bez kolacji.
Dobrze, że mam chociaż zapasy wody, to mogłem się opić. Namiot przy rozkładaniu był kompletnie mokry, bo takiego rano składałem. Zanim zdążyłem do niego wejść po rozbiciu, to był już suchutki. Tej nocy było chyba ze 30+. Po prostu upał w środku nocy i znowu spałem tylko w obrączce. Nawet namiotu nie dało się zasunąć na noc, bo po chwili nie było czym oddychać. Dobrze, że ktoś wymyślił namiotową moskitierę.
Zlany potem w końcu sklejam oczy ze zmęczenia, a tu słyszę wrrrrrr. Co jest?
Masakra teksańską piłą motorową? Nasłuchuję bacznie co się będzie działo. Jakiś kilometr, może półtora ode mnie ktoś w lesie ścina drzewo, w zupełnych ciemnościach.
Za chwilę słyszę, jak drzewo spada i wali o ziemie. Ziemia nie zadrżała, czyli, albo małe drzewo, albo nie jest tak blisko, jak mi się wydaje. Potem słyszę po charakterze pracy piły, że drzewo jest krojone na mniejsze kawałki.
Co teraz robić? Zwijać obóz i szukać innego miejsca w kompletnych ciemnościach?
Nocne leśne prace trwały prawie do 22-giej. Potem nastąpiła cisza. A co jak teraz właśnie tą ścieżką będą ściągali to kradzione drewno? A niech ściągają, jestem zbyt zmęczony idę spać.

Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów: 417
Widzianych krajów: Rumunia
Awarie: Wszystkie systemy sprawne



Ciąg dalszy - kliknij

 
Copyright © Klub Chińskich Motocykli - 2010 (design Agnes
)