Strona 4 z 4
Dzień czwarty, piątek 24 sierpnia
W środku nocy obudziła mnie burza. Błyskawice, grzmoty, wyjący wiatr i deszcz. Jak sobie uświadomiłem, że jestem gdzieś w rumuńskim lesie, to wcale nie było mi do śmiechu. Zacząłem się zastanawiać czy w aby dobrym miejscu rozbiłem namiot? Czy przypadkiem nie jestem łatwym celem dla piorunu, gdzieś na odsłoniętym terenie? Obok jest przecież las, to raczej małe prawdopodobieństwo, że znajdzie mnie tu piorun. Prędzej wezbrana rzeka podmyje skarpę i sobie odpłynę razem z namiotem. Na szczęście hałaśliwa burza jak szybko przyszła, tak szybko poszła. Został tylko deszcz i musiałem się głębiej wsunąć do śpiwora, bo się ochłodziło. Jeszcze tylko posprawdzałem, czy nic nie dotyka ścianek namiotu, w celu uniknięcia powodzi i odpłynąłem po raz drugi, znaczy się nie rzeką, tylko we śnie odpłynąłem. Z samego rana przyszedł do mnie rumuński niedźwiedź. Niektórzy znawcy twierdzą, że to nie niedźwiedź, tylko rumuńskie Yeti było.
-
No i wtedy się obudziłem. Wyglądam z namiotu, a niedźwiedzia już nie ma. Pewnie sobie poszedł. A tak na poważnie, to mam nadzieje, że żadnego misia nie było, gdy spałem. Na wszelki jednak wypadek trzymałem całą żywność szczelnie zamkniętą, by nie wywoływać wilka z lasu. Poranna kąpiel w rzece nie wchodziła już w grę, bo temperatura wody była raczej dla tych z klubu Mors. Skończyło się na toalecie podstawowej. Mam nadzieje, że kleszczy w tym lesie nie ma zbyt wiele, bo przymusowo musiałem skorzystać z eko-tojtoja. Borelioza nie była by wskazana, jako pamiątka tego wiekopomnego wydarzenia, a o takim przypadku już mi ktoś tam opowiadał. Namiot niestety nie chce wyschnąć, to go składam na mokraka. Trudno, nie mogę aż tyle czekać, bo znowu dochodzi dziesiąta. Przy takim porannym guzdraniu, to moją podróż będę musiał ograniczyć tylko do Rumunii, bo mi czasu braknie. Słoneczko świeci, ale jest chłodno i wilgotno po nocnej burzy, więc kominiarka idzie w ruch. Jest pięknie, ledwo wyjechałem z lasu i już zaczyna się wspinaczka po serpentynach. Trzeba tylko mieć się na baczności, bo na drodze dzikich koni nie brakuje, że też właściciele się nie boją i tak puszczają samopas zwierzęta. Wspinam się coraz wyżej ciesząc oko pięknymi górskimi widokami.
-
Chcąc uchwycić klimat miejsca, nagrałem nawet filmik. Gdy tylko skończyłem nagrywać po serpentynach zjechała ciągnąca się po asfalcie stara Dacia. Tylna klapa bagażnika była zamknięta tylko do połowy, bo bagażnik był wypełniony drewnianymi belami. Takie metrówki. Na niedomkniętej klapie bagażnika siedziało dwóch Rumunów, a plecy mieli wygodnie oparte o tylną szybę. Zanim zdążyłem ponownie odpalić nagrywanie w komórce, obładowana Dacia zniknęła za kolejnym zakrętem. Szkoda, bo miałbym ciekawy filmik. Na pocieszenie znalazłem sobie tablicę informacyjną z mroczną przeszłością.
Jak widać dobre rady, by w Rumunii nie jeździć po zmroku, nie są bezpodstawne.
Kaliber raczej spory. Srebrne pociski na wampiry, już chyba ktoś wcześniej pozbierał, bo nawet resztek nie znalazłem. Pora jechać dalej. Kilka kilometrów przed szczytem w jakimś opustoszałym dużym budynku (schronisko, albo hotel) natknąłem się na siedlisko Cyganów rumuńskich. W tym miejscu, to dziękowałem Jelonkowi, że dalej jedzie dzielnie ciągnąc pod górę. Nie chciałbym tu utknąć. Dziwne, że na takim bezludziu jest taki duży obóz cygański. Nawet nie zatrzymałem się, by zrobić zdjęcie. Ciekawe, co sobie myśleli, jak przejeżdżałem im przed samym nosem? Ooo, niezły kąsek jedzie, w sam raz do obskubania? Na samym szczycie niespodziewanie zagnieździła się cywilizacja. Schronisko, jakiś pomnik, kilka komercyjnych straganów i nowobudowany kościół, na wzór pałacu, niczym z bajki.
-
Na wieżach metalowe krzyże. To już wiem, gdzie w nocy waliły te wszystkie pioruny. Obok schroniska zauważyłem kilka rozbitych namiotów. Fajne miejsce z widokami, że też nie wiedziałem. Ci to dopiero mieli wrażenia podczas tej burzy, he, he. Otwarty teren, na szczycie góry i pioruny, że tak powiem piorunująca mieszanka. W tym moim lesie, to miałem, jak u Pana Boga za piecem. Przyglądam się mapie i okazuje się, że okoliczne szczyty mają ponad dwa kilometry wysokości. Pietrosul 2303m.n.p.m. i Ineu 2279m.n.p.m. Nie spodziewałem się tutaj tak wysokich gór, to bardzo miła niespodzianka dzisiejszego poranka. Czy już mówiłem, że uwielbiam góry? Nie każdy jednak miał tak udany poranek. Te rumuńskie niedźwiedzie polarne, nie mogą tego samego powiedzieć.
-
Przynajmniej na pocieszenie, mają ładny widok na góry. Mogłem sobie jednego polarnego misia kupić, tylko po co? Zapytałem jednego Rumuna jak jechać, bo na mojej mapie nie wszystko było do końca jasne. Okazało się, że brodaty pan jeszcze bardziej nie wie jak jechać, bo razem z żoną przybył tu turystycznie i nie zna okolicy. Wyciągnął swoją mapę w języku rumuńskim i wspólnie ustaliliśmy, która droga gdzie prowadzi. Brodacz był bardzo sympatyczny i po jakiejś godzinie jazdy niespodziewanie znowu się mijaliśmy na trasie, serdecznie pozdrawiając.
-
Kierunek ustalony, no to jazda z górki na pazurki po kolejnych serpentynkach. Asfalt całkiem dobry, no to się wyżywam na moich skromnych umiejętnościach. Micha się cieszy, hamulce się grzeją, jest zarąbiście. W połowie góry roboty drogowe, leją nowy asfalt. Widać, że w Rumunii dużo dróg remontują. Za kilka lat będą tu świetne drogi, w przeciwieństwie do Ukrainy, bo tam się niestety nic nie robi w tym kierunku. Dobry asfalt szybko przeszedł w frezowany, a dalej to już niemalże była walka o życie.
Śmiałem się z gościa od ciężarówki, że zgubił zderzak, bo pewnie ostro popylał po rumuńskich drogach. Jak widać TIR stoi na awaryjnych, a lewa lampa już wcale nie świeci, czyli musiało wyrwać też przewody. Po kilku kilometrach zmieniłem zdanie, bo droga przerosła moje najśmielsze oczekiwanie. Tam nie było zwykłych dziur drogowych, tam były najprawdziwsze wilcze jamy.
Z przerażeniem zatrzymałem się, by obadać to niebezpieczne drogowe zjawisko.
-
Wsadziłem nogę po kolano i do dna jeszcze nie dostałem. Brakło jakieś 10cm. Dalej nie wchodzę, bo a nóż jakiś wąż tam sobie siedzi i czeka na to co wpadnie mu na ząb? Od razu wyobraziłem sobie co by było, gdybym nie ominął takiej jamy i odruchowo na plecach pojawiła się gęsia skórka. Ciężarówka jeszcze przeskoczy, osobówka, co najwyżej urwie koło, a motocyklista? Ano motocyklista, to pewnie zostawi motór w jamie, a dalej sam poszybuje niczym szybowiec, a że ma mniejszą siłę wznoszącą, to przyglebi, podskakując na następnych dziurach, jak ziemniak po tarce. O jednym takim przypadku słyszałem, że przednie koło wpadło motocykliście w dużą dziurę, motocykl został, a motocyklista się nieźle poturbował. Połamane żebra i odklejone płuco, ale na szczęście przeżył. Był z kumplami i to go uratowało, a ja jestem sam jak palec i nie mogę sobie pozwolić, na takie widowiskowe przeloty, zatem podkręcam moją czujność do maksimum. Omijam co się da, ale w niektórych miejscach się nie da i trzeba pokonywać głębokie ubytki w jezdni. Dobrze, że Jinlun ma spory prześwit i nie jest ciężki. Jakimś 300 kilogramowym, niskopodłogowym cruiserem, nieźle bym się tu napocił, ale i tak po piętnastu kilometrach takiego poligonu miałem dosyć. Kolejne 20km, na szczęście już nie było tak ekstremalne, bo zamiast dziur, były łaty. Trzęsło, ale przynajmniej nie trzeba było jechać wężykiem i prędkość przemieszczania wzrosła, do niebotycznych 60km/h. Już nawet wpadłem w taki nawyk, że co pół kilometra automatycznie sprawdzałem, czy jeszcze toboły nie poodpadały razem z kuferkami. Trochę zaczęła mi się dłużyć ta droga, ale wszystko kiedyś się kończy. Dojechałem do głównej E58, a tam nówka dywanik. Jak się tak długo jedzie z małymi prędkościami i po kiepskich nawierzchniach, to potem na dobrej drodze wrażenie jest podwójnie odczuwalne. Jelonek płynie niczym GoldWing w mega komforcie, a prędkość 110km/h wydaje się jakby było ze 160. No i cóż za przyśpieszenia, odwijam manetkę, a tu maszyna ciągnie jak oszalała. Co najmniej jakbym litra dosiadał he, he. Człowiek jednak do dobrego szybko się przyzwyczaja i po kilku kilometrach jechało mi się już zupełnie normalnie. W Vatra Dornei zatankowałem do pełna i nasmarowałem łańcuch. Dorwałem też bankomat, a w bankomacie, tylko leje i leje. Wziąłem tego trochę, takie tam jakieś plastikowe.
-
Z porannego górskiego chłodu już nic nie zostało i słońce znowu przypieka. Woda idzie w zastraszającym tempie, za to jeść się w ogóle nie chce. Odbijam w kierunku wąwozu Bicaz i dalej lecę przed siebie. Wysokich gór, takich po 2km w pionie już nie ma, ale nadal są te trochę mniejsze i również całkiem malownicze. Na drodze sporo furmanek rozwozi cudowny zapach siana.
Furmanki oczywiście mają swoje numery rejestracyjne i są dobrze oznakowane czymś jaskrawym. Jest tu pewna dowolność, bo były takie z kamizelkami odblaskowymi, trójkątami samochodowymi, lub po prostu wystarczały zwykłe gacie teściowej. Dobry asfalt szybko się skończył i odsłonił betonowe płyty. Teraz jazda przybrała postać cyklicznego dum, dum, dum, ciągnącego się wzdłuż urokliwej rzeczki.
Po drugiej stronie rzeki, trafiają się co jakiś czas małe osady, składające się z kilku domków. Można tam się dostać, przez różnego rodzaju konstrukcje mostowe. Jeden z takich pomostów postanowiłem sam osobiście sprawdzić.
-
Wjechałem na most Jelonem, a most od razu zaczął się niebezpiecznie kołysać. Maszynownia STOP! Dalej nie jadę. Zszedłem z motocykla i ostrożnie idę dalej. Most się kołysze, spróchniałe deski trzeszczą. Za chwilę coś mi chrupnęło pod nogą i to gdy akurat byłem dokładnie w połowie mostu?? Nogi zrobiły mi się jak z waty i na tych wacianych nogach wykonałem taktyczny odwrót. Bliżej brzegu nagrałem jeszcze bohaterski filmik z niewzruszoną grą aktorską i spyliłem stamtąd, czym prędzej. Most składa się z czterech długich, rozciągniętych, pordzewiałych, stalowych lin. Dwie górne robią za barierki, a te dolne unoszą wszystkie spróchniałe dechy. Widać, że po tym moście coś jeździ, ale wydaje mi się, że jest to co najwyżej furmanka, bo nie wygląda mi na to, żeby te liny mogły wytrzymać ciężar osobówki. W każdym bądź razie, ja bym się nie odważył na niczym tam przejechać, to już wolę te betonowe płyty. Kolejny dzień po beznadziejnych drogach, potrafi zmiękczyć każdego, to i ja zacząłem wymiękać. Pewna część ciała już była tak obita, że kolejne większe dupnięcie, niemalże wyciskało łzy. Tak się nie da!
Chiński chopper nie nadaje się na takie drogi, tu by się przydał jakiś cross. Podjąłem męską decyzję, dalej tak nie jadę. Po raz drugi upuściłem powietrza z kół, na tyle by się opony mocno uginały. Trudno, jak zniszczę gumy, to wtedy będę się martwił. Po powrocie do domu jak sprawdzałem, to w przednim kole było 1,2 atm., a z tyłu 1,5. W lightbarach od drgań zaczęły też wysiadać żarówki LED , więc je całkowicie odłączyłem. Nie uprzedzajmy jednak faktów i lećmy po kolei dalej, a dalej był mały market i uzupełnienie zapasów, wody i nie tylko. Podczas małego conieco na głoda, minęło mnie znajome stadko Słowaków, na niemieckich jednośladach. Z każdym kolejnym mijaniem pozdrowienia były coraz serdeczniejsze. Najwyraźniej obrali podobną trasę, skoro tyle razy na siebie wpadliśmy.
-
Z pełnym brzuchem, płynąc po płytach betonowych, dojechałem do całkiem niezłego asfaltu. Drugie upuszczenie powietrza zwiększyło komfort podróżowania diametralnie. Teraz to Jelon, był królem szos, bujał się na miękkich balonach, niczym amerykańska limuzyna.
-
Kolejny fajny most tej wyprawy, tym razem nieco solidniejszy. To na dole wygląda jak koryto jakiejś wyschniętej rzeki. Do Bicaz już zupełnie niedaleko. Cały czas, albo się wspinam pod górę, albo zjazd z górki na pazurki. Zakręty dopisują i znowu jest motocyklowo. W jednym miejscu przed ostrym zakrętem w lewo stoi jakiś gościu i macha. Podjeżdżam bliżej i widzę na drodze coś zielonego, jeszcze bliżej i widzę na całym moim pasie porozwalane w drobny mak, zielone płytki łazienkowe. Ktoś pewnie sobie wiózł i mu wypadły z samochodu. Coś jak takie jedno duże opakowanie. Zjechałem na lewy pas by wyminąć tą zieloną pułapkę, a tu w ostatniej chwili wyłania mi się zza zakrętu osobówka. No i cóż było robić? Szybko wróciłem na swój pas i po tych wszystkich płytkach przejechałem.
No to ładnie, pewnie pokroiłem sobie opony jak na sałatkę, tak sobie myślę, jednocześnie z trudem utrzymując motocykl w pionie. Było pełno ostrych, spiczastych kawałków ceramicznych. Nasłuchuje, czy gdzieś powietrze nie syczy, albo czy coś wbitego nie widać, ale na szczęście opony jakimś cudem wyszły bez szwanku i ja też, bo takie rozsypane płytki na zakręcie, były też cholernie śliskie. Mogłem spokojnie wyglebić. Dziękowałem Bogu, że wyszedłem z tego cało. Nie wiem czy to były płytki tego gościa co machał, ale dobrze że machał, bo gdybym wcześniej nie został ostrzeżony, to nie wiem jakby się to mogło skończyć? W słoneczny dzień, akurat cień z drzewa padał na te połamane płytki i z daleka nie dało się ich w porę dostrzec. Po kilku kilometrach moim oczom ukazał się zalew.
W Bikaz jest zapora i stąd tyle wody. Ładny kawałek drogi jedzie się wzdłuż tego malowniczego zalewu, zanim zobaczy się samą zaporę. W końcu jest i zapora.
Z tym miejscem wiążą się wspomnienia, bo pięć lat temu, byłem tu Ticusiem ze swoją szanowną małżonką i 1,5 potomstwem. Właśnie tam gdzie pokazuje paluchem, na pływającej restauracji, jedliśmy pyszny obiad.
-
Na zaporze spotkałem grupkę Polaków. Wyglądali na studentów. Dziewczynka zobaczyła, że mam polskie blachy i podeszła z zapytaniem, czy mówię po polsku? A ja na to, a w dobrym humorze byłem, że nawet gadam, latam, śpiewam, full serwis. Dziewczynka się roześmiała i pyta dalej, czy nie wiem o jakimś fajnym miejscu w tej okolicy, bo była tu jako dziecko i w pamięci ma jakieś skały? Szybko skojarzyłem, że chodzi pewnie o Kanion Bicaz. Któryś ze studenciaków podszedł z mapą i pokazałem im gdzie należy jechać. Potem trochę pogadaliśmy w cywilizowanym języku o motocyklach i podróżowaniu po świecie. Jak miło jest porozmawiać po polsku, gdy człowiek posiedzi kilka dni na obczyźnie. Okazało się, że też jadą do Odessy. Umówiliśmy się, że mamy się tam spotkać. Niestety nie udało się, ale nie uprzedzajmy faktów.
-
Widok z zapory zachęcał do dalszej jazdy, ale temperatura mówiła zupełnie co innego, żebym raczej zrzucił z siebie te czarne skóry i się gdzieś w cieniu zdrzemnął. Nie posłuchałem temperatury i pojechałem uparcie dalej. W miasteczku Bicaz zbaczam z trasy w prawo i jest jak w piekle. Rozgrzany do czerwoności beton i brak jakiegokolwiek ruchu powietrza. Czuję się, jakby mnie ktoś wsadził do piekarnika. Jazda na motocyklu nic nie daje, bo powietrze parzy. Jelonek też zaczyna jakoś dziwnie pracować. Dostał większych basów na wydechu. Może rura pękła, albo co? Przy tak wysokiej temperaturze przydałby mu się olej 50W, albo nawet 60W, a nie marne 40W. Silnik aż kipi, ale nie daje mu odpocząć, bo sam chcę się gdzieś schować w cieniu. Mijam po prawej, jakieś wielkie zakłady cementowe, a potem jeszcze dwie polskie osobowe blachy. Jedna to przeprawowe 4x4, opaćkane błotem. Pewnie chłopaki przyjechali się pobawić w rumuńskim błotku. Droga biegnie wioseczkami, delikatnie pod górkę i nic nie zapowiada, że za chwilę wszystko się zmieni. Dopiero w miejscowości Bicaz Chei pojawiają się pierwsze strzeliste skały. Dalej droga biegnie wzdłuż rzeki i niespodziewanie wżyna się w środek skał. Od razu zapada półmrok, bo wysokie pionowe ściany bronią przed dostępem światło słoneczne. Na zewnątrz niemiłosierny upał, a tutaj przyjemny chłodek. Od razu człowiek czuje, że warto było.
-
Wspinam się dalej, a tu w najciekawszych miejscach trafiam na skupisko straganów. Jak byłem tu pięć lat temu, to nie było czegoś takiego. Kilka straganów na samym dole i wsjo. Komercja zupełnie zabiła klimat tego miejsca. Powinni wszystkich sprzedawczyków powywalać stąd. W miejsce potęgi skał, tajemniczego mroku i powiewu grozy wszedł straganiarski krzykliwy gwar. Nic to, wspinam się dalej. Za tunelem mała przerwa na przygotowanie małego objazdowego studia telewizyjnego. Najpierw chciałem sfilmować kawałek drogi i to się w miarę udało. Asfalt też niestety się pogorszył i już gruntownego potrzebuje remontu. Resztę wąwozu Bicaz chciałem pokazać z innej perspektywy. Ustawiłem nagrywanie wyżej, tak, by było widać potężne, pionowe, skalne ściany i śmigam na sam dół. W połowie drogi po raz kolejny minąłem się ze znajomymi Słowakami. Miny jake mieli nie zapomnę na długo. Było coś w stylu, że jak, że co, jakim cudem? Z półtorej godziny wcześniej mnie mijali, a ja dopiero byłem w połowie posiłku, a teraz znowu jestem przed nimi? Zjechałem na dół, ale na próżno. Nagrywanie w komórce zwariowało, zbyt duża różnica między ciemnym kanionem a jasnym niebem. Pionowe skały wyszły zupełnie czarne i niewidoczne, a za to można sobie pooglądać pasek nieba, więc filmiku nie zobaczycie, bo nadaje się tylko do kosza. Zawróciłem i pojechałem w stronę Słowaków się przywitać. Pogadaliśmy chwilę w przyjacielskiej atmosferze. Zapraszali mnie by spędzić razem wieczór, ale niestety ja musiałem wrócić do drogi głównej w miasteczku Bicaz, a oni jechali dalej prosto.
-
Słowacy pojechali, a ja jeszcze trochę zostałem nasycić się niebiańskim chłodem. Zrobiłem sobie mały piknik i szczęśliwy ruszyłem z powrotem. Wyjazd z wąwozu, był jak wjazd do piekarnika. Rozpalone powietrze bezlitośnie zaatakowało ze wszystkich stron. Za to Jelonek się zdążył trochę ochłodzić, bo już nie wydawał z siebie dziwnych basów. W mieście Bicaz uderzyłem na prawo, w kierunku Piatra Neamt. Ciekawe miasto, bo przez centrum biegnie kolejka linowa. Przez środek miasta można się przejechać w gondoli, nie stojąc w korkach, tylko frunąc nad nimi. Szkoda, że do gondoli nie można się zapakować razem z motocyklem. Za Romanem, miastem takim, region staje się bardzo ubogi i wioski znowu są okute płotami.
-
Ponoć tak Rumuni bronią się przed Cyganami, robiąc z domostwa małą twierdzę warowną. Nadal towarzyszą mi całkiem krajobrazowe góry. Już niższe, ale nadal całkiem, całkiem. Z każdym kilometrem jest coraz biedniej, widać to po domach i obejściach. Ludzie żyją tu chyba tylko z rolnictwa, a ziemia wygląda, jakby dawno deszczu nie widziała. Na jednej z wiosek atakuje mnie stado krów. Zatrzymałem się, bo dawno nie widziałem tyle krów jednocześnie. Podczas kręcenia tego wideoklipu zaczepił mnie starszy pan. Niestety nie udało nam się porozmawiać. Rumuński język nie jest kompatybilny z polskim, a angielskiego pan nie znał. Pan powiedział coś po swojemu, ja powiedziałem coś po swojemu i obaj pokazaliśmy sobie uśmiechnięte zęby. Mogłem jechać spokojnie dalej. No dobra, nie tak spokojnie, bo podczas tej konwersacji nawłaziło mi tych krów na drogę co niemiara. Pomalutku, na jedynaczce i biorę slalomikiem krowę za krową, uważnie wypatrując, czy aby wszystkie to są krowy? Byka nie chciałbym spotkać, bo lusterka Jelona w razie odparcia ataku, nie są tak skuteczne jak twarde rogi byczka. Z duszą na ramieniu wyminąłem to bydło, bo to było najprawdziwsze bydło, zachowujące się jak na bydło przystało, czyli kompletnie nieprzewidywalnie. No i świeże placki też trzeba było uwzględniać przy obliczaniu toru jazdy. Dobrze, że za młodu latałem za babcinymi krowami, bo teraz pewnie jak każdy mieszczuch robiłbym w gacie.
-
Z tego co zaobserwowałem, to kilka osób przypędza krowy do wsi, potem krowy idą sobie drogą główną przez całą wieś, a właściciele, wychodzą sobie przed dom i polują na swoje krowy. Ciekawe po czym poznają, która czyja? Całe bydło zostało już tylko w lusterku, a ja zaczynam szukać noclegu, bo słoneczko szybko się tutaj chowa.
-
Minąłem kilka kolejnych wiosek i z każdą chwilą coraz goręcej modlę się do mojego Stwórcy o dobry i bezpieczny nocleg. Wioski coraz biedniejsze i przy zachodzącym słońcu, podsycają mroczną atmosferę. Dużo ciemnoskórych Rumunów i wszyscy wodzą za mną wzrokiem, jak przejeżdżam. Może podziwiają motór, a może mają jakieś złe zamiary, albo to tylko w mojej głowie budzi się strach? Jakoś tak ta otaczająca bieda mnie przybiła. Niby wszyscy jesteśmy w UE, a wyglądam tutaj z moim Jelonem jakbym miał przy sobie milion dolców. Wspinam się po winklach do góry, zostawiając mroczną wioskę w dole. Po lewej widzę jakieś pola i krzaki, no to rozglądam się, czy nikogo nie widać w pobliżu, gaszę oświetlenie i lewa na burt. Całkiem dobra polna droga doprowadziła mnie do krzaków. Schowałem motocykl za krzakami i sprawdzam, czy mnie z drogi widać. Nie dobrze, w jednym miejscu można mnie wypatrzeć, zatem odpalam sprzęta i jadę dalej w stronę lasu. Polna droga zmieniała się w jakieś bruzdy wyżłobione przez ciągniki i wodę. Widać, że ani wody, ani ciągnika dawno tu nie było, bo wszystko porośnięte żółtą wyschniętą trawą. W lesie panuje już półmrok. Na ścieżce jest pełno suchych pożółkłych liści, jak u nas późną jesienią. Widać też, że ktoś coś ciągnął po tej ścieżce, chyba ścięte drzewo? Szukam równego miejsca pod namiot, ale pierwsze miejsce w rankingu zdobyła ta właśnie ścieżka. Po chwili namiot stał dumnie na samym środku ścieżki. No a co jak ktoś będzie jechał tą ścieżką i nie zauważy namiotu? W poprzek postawiłem Jelona, niech bierze ewentualny atak najpierw na siebie. Suche liście też nie były bez znaczenia, robiły za system wczesnego ostrzegania. W nocy, gdy człowiek ma wyczulony słuch, to bardzo dobrze słychać nawet małe zwierzątka, podczas ich nocnych spacerów po tych liściach. Na kolację miałem jakiś rumuński wynalazek w puszce. Po prostu nie dało się tego przełknąć.
-
Cuchnęło czymś paskudnym a smakowało jeszcze ohydniej. Trudno, dzisiaj śpię bez kolacji. Dobrze, że mam chociaż zapasy wody, to mogłem się opić. Namiot przy rozkładaniu był kompletnie mokry, bo takiego rano składałem. Zanim zdążyłem do niego wejść po rozbiciu, to był już suchutki. Tej nocy było chyba ze 30+. Po prostu upał w środku nocy i znowu spałem tylko w obrączce. Nawet namiotu nie dało się zasunąć na noc, bo po chwili nie było czym oddychać. Dobrze, że ktoś wymyślił namiotową moskitierę. Zlany potem w końcu sklejam oczy ze zmęczenia, a tu słyszę wrrrrrr. Co jest? Masakra teksańską piłą motorową? Nasłuchuję bacznie co się będzie działo. Jakiś kilometr, może półtora ode mnie ktoś w lesie ścina drzewo, w zupełnych ciemnościach. Za chwilę słyszę, jak drzewo spada i wali o ziemie. Ziemia nie zadrżała, czyli, albo małe drzewo, albo nie jest tak blisko, jak mi się wydaje. Potem słyszę po charakterze pracy piły, że drzewo jest krojone na mniejsze kawałki. Co teraz robić? Zwijać obóz i szukać innego miejsca w kompletnych ciemnościach? Nocne leśne prace trwały prawie do 22-giej. Potem nastąpiła cisza. A co jak teraz właśnie tą ścieżką będą ściągali to kradzione drewno? A niech ściągają, jestem zbyt zmęczony idę spać.
Podsumowanie dnia: Przejechanych kilometrów: 417 Widzianych krajów: Rumunia Awarie: Wszystkie systemy sprawne
Ciąg dalszy - kliknij
|