Strona 3 z 4
Dzień trzeci, czwartek 23 sierpnia
Przypiekające z samego rana słonko, budzi mnie gdzieś koło ósmej. Mimo, że namiot jest jeszcze w cieniu, to już nie da się leżeć. Nadal jestem cały obolały po wczorajszym, ale wstać trzeba, tak, czy siak. Szwędam się wokół namiotu, jak w spowolnionym tempie, zastanawiając się po co się tu właściwie pchałem? Mogłem sobie spokojnie siedzieć w świętokrzyskim i moczyć nogi w jakimś ciepłym jeziorku, popijając soczek, a mi się na stare lata hardkoru zachciało.
-
Okazało się, że miejsce w którym się rozbiłem, to jakiś stary, zdziczały sad. Nawet są jabłka. Zanim zjadłem śniadanie i poskładałem obozowisko, to wskazówki zegara zdążyły zbliżyć się do dziesiątej. W takim tempie czasoprzestrzeni, to ja dzisiaj daleko nie zajadę. Przedarłem się do asfaltówki i ogień w tłoki. Od razu zrobiło się przyjemniej i chęci na dalszą jazdę z każdym kilometrem jakby więcej. Przed Hustem skręciłem w prawo na Vynohradiv, no i znowu droga z tych, co poskromią każde zawieszenie. Czołgi tędy jeździły, czy co? Wioski, wioseczki i pola z dyniami z arbuzami i innymi różnościami. Region typowo rolniczy. Przy drodze niemalże w każdym miejscu, można od rolnika kupić, płody ukraińskiej ziemi. Aż ślinka cieknie, tylko, gdzie ja takiego arbuza zapakuje? Całego na raz przecież nie zjem, a marnotrawstwa nie lubię. Niestety musiałem objeść się smakiem. Kupować całego, by wszamać kawałek na miejscu, to nie przejdzie. Jeszcze rolnik by się poczuł urażony i zaliczyłbym widłami he, he. Poza tym, to muszę zbić trochę wagę, bo mi zadek na tych wertepach nie wytrzymuje. Z pustym brzuchem będzie mniejszy nacisk na powierzchnię. Miało się tą fizykę, no nie… W miasteczku Vynohradiv, dojechałem do krzyżówki. W prawo, lub lewo, innej opcji nie ma. Z mapy wynika, że znacznie krócej będzie w lewo, ale zanim zdążyłem mapę zwinąć, podszedł do mnie tubylec i zagaduje po angielsku, czy może pomóc? Wytłumaczyłem pokazując na mapie o co mi chodzi, a miły tubylec, od razu namawia mnie by jechać w prawo, bo w lewo, trochę krócej, ale droga beznadziejna, o ile nie powiedzieć, że fatalna. Miejscowy GPS na pewno wie najlepiej, więc go posłuchałem. Skręcam w prawo na Vylok. Faktycznie, droga całkiem dobra, tylko strasznie dużo starych rozlecianych Ład. Jakiś dzień targowy chyba dzisiaj mają, bo zjechało wszystko z okolicznych wiosek. Trzeba uważać na dziadki w Ładach, bo jadą na pamięć nie używając kierunkowskazów. W końcu zobaczyłem, na wylotówce, pierwszego chopperka, zaparkowanego na ukraińskiej ziemi. Okazało się, że to Niemiec zatrzymał się na kawkę i tak jak ja tłucze się po Ukrainie z tobołami przytroczonymi pajęczyną. W Vylok za pordzewiałym mostem napatoczyłem się na panią ze straży pogranicznej.
-
Okazało się, że tuż przy drodze jest przejście graniczne z Węgrami. Zapytałem grzecznie jak jechać na przejście z Rumunią, a pani pokazała, że cały czas dalej priamo, priamo. No to pojechałem priamo, tak jak miła pani pokazywała. Po drodze wstąpiłem jeszcze do spożywczaka, by się trochę posilić i uzupełnić zapasy. Sklepowa, trochę z przerażeniem na mnie spoglądała, jak do niej mówiłem. Pewnie sobie myślała, że mam coś z głową, by przy takim upale ubierać się w czarne skóry. Tutejsi motocykliści jeżdżą w krótkich spodenkach, krótkiej koszulce, sandałach i obowiązkowo bez kasku. Nic też dziwnego, że wypijałem dwukrotnie więcej płynów, niż spożywam zazwyczaj. Ukraińskie lody, też mi smakowały i dały chwilę ochłody. Jak przystało na prawdziwego rewolwerowca, na przejściu granicznym zjawiłem się w samo południe. Standardowa procedura z karteczką na wjeździe i zbieraniem pieczątek po okienkach. Teraz przecież już doskonale wiedziałem co i jak. Pierwsze okienko przeszło gładko. Spisywanie moich danych, oraz Jelonka i pytanka po co na co i dlaczego? Narkotyki, bomby, pistolety, rakiety ziemia-powietrze, papierosy, alkohol i te sprawy. Oczywiście wszystkiemu z uporem zaprzeczam. Pan uwierzył i puszcza dalej. Po prawej widzę wielkie pole, załadowane samochodami, zarośniętymi trawą po dachy. Niektóre już nieźle pordzewiały. Pewnie stoją już parę ładnych lat. Zapewne, jest to wszystko, co strażnicy skonfiskowali ludziom, chcącym przekroczyć granicę, bo na zwykłe złomowisko to nie wyglądało. Aż prosiło się by zrobić zdjęcie, ale wolałem nie ryzykować. Jeszcze by mi Jelonka tam zamknęli, a mnie pewnie w innym równie ciekawym miejscu. Przejdźmy teraz do drugiego okienka. Po minie pana w wielkiej zielonej czapce widzę, że coś mu się nie podoba. Ogląda mój paszport kartka, po kartce. W końcu wsunął do maszynki UV i dalej przegląda mój paszport kartka, po kartce, a ja stoję jak kołek w pełnym słońcu. On ma przynajmniej klimatyzację. Starą jak świat, drewno pod wentylatorem już dawno przegniło, ale przynajmniej działa. W ruch poszła lupa, taka stacjonarna. Strażnik przystawił do niej swoje oko i inwigiluje mój paszport. No co jest, jaja sobie robi? Nie chce mnie wypuścić z tej Ukrainy? Jak już się znudziło patrzenie strażnikowi przez lupę, to wziął telefon i gdzieś zadzwonił. Po chwili przyszedł kolejny jakiś komandir, w jeszcze większej zielonej czapce z mocno obszytymi pagonami i zaczął robić to samo z moim paszportem, co ten pierwszy. Kartkuje, kartka, po kartce, UV, lupa i też kręci nosem. Myślę sobie oho, zaraz mnie udupią. Tylko za co? Znowu telefonują. Po kilku minutach idzie strażniczka, całkiem elegancka z włosami w kok i kieruje się do mojej budki. No tak, myślę sobie, dwóch chłopów nie dało rady, to babę wezwali. Niewiasta weszła do budki i też ogląda mój paszport. Pewnie nigdy takiego nie widzieli i dlatego robią sobie wewnętrzny pokaz? Całkiem dobry paszport, zaledwie dziewięcio i pół letni. Za chwile chlap, okienko się zamknęło z trzema osobami w środku, a ja nadal stoję w tym upale, jak teletubiś. Za mną zrobiła się już niezła kolejka podirytowanych osobników. Po jakichś 15 minutach, okienko się otwiera i zaczynają odprawiać innych, a ja nadal zdezorientowany czekam. Odprawiają Ukraińców, Rumunów i to bez najmniejszych problemów, a o mnie zapomnieli. Różne myśli człowiekowi przychodzą wtedy do głowy, ale cierpliwie czekam. Po już nie wiem jak długim czasie z okienka wysuwa się ręka z paszportem. Nie wiem czyj paszport, to się nie ruszam z miejsca i biorę na przeczekanie. Po chwili ręka wychodzi na własnych nogach i wręcza mi mój paszport. Zabieram ucieszony i pytam się czy wszystko w porządku. Ręka w wielkiej zielonej czapce coś odburknęła niezrozumiałego, to dalej nie pytałem, tylko wskoczyłem na koń i przed siebie. Przy kolczatce oddałem podstemplowaną na wszystkich polach kartkę i witaj Unio Europejsko. Jest znaczek unijny, to myślę sobie, że zrobię fotkę, na pamiątkę, a tu z budki wyskakuje rumuńska pani strażnik i krzyczy na mnie, że nie wolno! Grzecznie spuściłem uszy po sobie i szybko schowałem aparat. Dalej poszło już gładko. Przyjęcie na łono UE, było tylko formalnością. Rumunio witaj!!! Od razu jakoś tak raźniej.
-
Oczywiście na odjezdnym, nie byłbym sobą, gdybym nie pacnął pamiątkowej fotki, tego upierdliwego przejścia granicznego. Po rumuńskiej stronie, asfalt miodzio, świeżutki, jeszcze pachnący. Jelon majestatycznie płynie, a nie trzęsie się w konwulsjach, jak to miało miejsce przed chwilą na Ukrainie. Żyć nie umierać, wszystko wydaje się od razu bardziej kolorowe. W drodze do Baia Mare dogoniłem pięć motocykli BMW, na słowackich numerach. Czekali na czerwonym, bo były roboty drogowe. Po pozdrowieniach, kawałek jechaliśmy razem, a po kilkunastu kilometrach, oni skręcili w lewo, a ja pojechałem prosto. Upał dawał popalić i w Baia Mare postanowiłem odbić w lewo w stronę gór. Nadłożę trochę drogi, ale uwielbiam góry, a poza tym będzie trochę chłodniej. Długo nie musiałem czekać i po kilku kilometrach byłem w swoim żywiole, czyli na malowniczych serpentynach. Zrobiło się też chłodniej i znacznie przyjemniej, tylko, to burczenie w brzuchu jeszcze zostało. W połowie wspinaczki natrafiłem na górski strumyczek i od razu zapaliła mi się lampka: zupka i kawusia. Maszynownia stop, idę zdobywać wodę.
-
Mam nadzieje, że jakiś niedźwiedź teraz nie sika tam gdzieś w lesie u góry do tego strumyka. Wziąłem z domu mały palnik spirytusowy, po własnoręcznie wykonanych modyfikacjach.
Upuściłem trochę ukraińskiej benzyny. Zobaczymy, czy się nada. Do palnika dorobiłem takie małe reszo, by płomień lepiej ogrzewał kubek.
Niestety taka kuchenka ma kilka zasadniczych wad. Strasznie kopci i wodę trzeba zabezpieczyć pokrywką, żeby nie powpadała tam sadza i nie capiło benzyną. Najlepiej jednak owinąć wszystko folią aluminiową, bo wtedy też nie trzeba czyścić osmolonego kubka. No i kolejna wada, to, że trzeba czekać z 10 minut, zanim kubek wody się zagotuje. Następnie trzeba też zwrócić uwagę na co się kładzie taką kuchenkę, bo mocno się rozgrzewa. Jak położy się na suche liście, tak jak w moim przypadku, to można spokojnie, taką małą kuchenką spalić cały wielki rumuński las. Nie, no tak lekkomyślny aż nie byłem, zapaliłem wewnątrz serpentyny i niemalże dookoła miałem asfalt, ale i tak szybko musiałem usunąć liście z tego skrawka, do gołej ziemi, bo lepiej nie ryzykować. Za 10 min zupka, a za 20, kawusia.
-
Podczas konsumpcji byłem świadkiem, jak dziadzio z babcią przyjechali starą Dacią, wyciągnęli z lasu kawał drzewa. Przecięli ręczną piłą (moja-twoja) na pół, bo drzewo nie mieściło się w bagażniku i po wszystkim odjechali. Przy składaniu palnika i tak się trochę upaprałem sadzą, ale na szczęście był górski strumyk i mogłem się domyć. Najedzony i zrelaksowany ruszyłem dalej. Na samym szczycie mogłem już do woli podziwiać panoramę okolicy.
Czym wyżej, to chłodniej i o to mi właśnie chodziło. Niby bliżej słońca, to powinno być cieplej, no nie? Najwyraźniej góry łamią prawa fizyki he, he. Na samym dole klimatyczna rumuńska wioska, zupełnie inna niż te wcześniejsze.
Wszystkie domostwa zabudowane szczelnymi płotami, a bramy wjazdowe wielkie i bardzo często gustownie zdobione. Wioska wygląda bardziej na obronną, niż taką zwykłą wiochę. Ciekawe przed czym oni się tak barykadują? Może w okolicy grasuje jakaś banda niedźwiedzi, albo co gorsza wampirów i wilkołaków? Do miasta Sighetu Marmatiei nie chciałem wjeżdżać, więc znalazłem skrót na prawo.
-
Kolejne fajne górki, ale już niższe i niestety słońce znowu chce przypiekać czarną motocyklową skórę. Po powrocie do domu zacznę szukać tekstyliów, bo w skórze to się nie da jeździć w takich warunkach. Jak widać na zdjęciu żółte pola wypalone słońcem. Ostatni deszcz, to pewnie był na wiosnę. Jadę dalej po dzikich wioskach, chwilami asfalt prawie zupełnie znika, by po kilku kilometrach znowu się pojawić. Oznakowanie raczej marne, ale pytam tubylców, czy aby dobrze jadę. Za każdym razem kiwają głowami, to chyba dobrze? Nie mam wyjścia, muszę polegać na tubylcach, bo nie mam tych miejscowości na mapie, przez które teraz jadę. Na jednej z wiosek minąłem silnik, leżący na poboczu, tuż obok drogi. Ujechałem kawałek, ale niee. Muszę go mieć w swojej kolekcji. Zawróciłem i jest fota.
-
Wygląda na silnik od ciężarówki. Tylko gdzie ta ciężarówka jest? Silnik sobie wypadł i pojechała dalej? Na tych dziurawych drogach, to chyba nic nadzwyczajnego. Oby tylko silnik z Jelonka tak nie skończył. Mimochodem sprawdzam, czy jeszcze jest he, he. Trochę mi to zajęło, ale w końcu wyjechałem na właściwą drogę w kierunku Borsy. Wprawdzie wzdłuż idzie druga droga, bardziej główna, ale jednak wolę tą dziurawą, bo są fajne wiochy, a w oddali widać już, całkiem wysokie pasmo górskie. Gdy się zatrzymałem, by zrobić fotę, minęli mnie ci sami słowaccy motocykliści, których spotkałem przed Baia Mare. Chyba mnie poznali, bo pozdrawiali wyjątkowo serdecznie. Miło spotkać na trasie kogoś znajomego. No prawie znajomego. Jadę dalej, a tu co jakiś czas widzę, samochody na włoskich blachach. Co jest grane? Na takich dzikich, zapomnianych rumuńskich wiochach, jakieś zagłębie Italiańców? Po kilku kilometrach sprawa się wyjaśniła. Trafiłem prosto na wesele rumuńsko-włoskie. Znaczy się, ona, młoda piękna Rumunka (nie mylić z rumuńskimi Cygankami), a on już nie młody i nie piękny, ale Włoch i z grubym portfelem, sądząc po samochodzie. Nagrałem nawet filmik by uwiecznić rumuńsko-włoski folklor. Przed zmrokiem udało się dojechać do Borsy. Takie turystyczne miasteczko o górskim klimacie. Ludzi sporo, gwar, restauracje, knajpy, muza i korek, na jedynej głównej drodze. Remont i co kawałek czynny tylko jeden pas. Jazda wahadłowa po zdartym do podłoża asfalcie w tumanach kurzu, nie była zbyt przyjemna. Przeciskanie się między samochodami, tubylcy szybko mi wybili z głowy. Kto większy, ten tu rządzi, a używanie kierunkowskazów jest po prostu nie modne. Piasek w oczach i ustach, też nie ułatwiał w omijaniu wszelkiego rodzaju drogowych niespodzianek. Przejazd przez Borsę wyssał ze mnie resztkę sił i w najbliższym napotkanym lesie postanowiłem rozbić obozowisko. Dookoła góry i wcale nie było łatwo znaleźć kawałek płaskiej ziemi pod namiot. Na szczęście tajemnicza leśna droga zaprowadziła mnie na polankę nad rzeczką. Strzał w dziesiątkę, obym tylko w nocy nie miał nieproszonych gości.
-
Las wyglądał trochę złowieszczo i pewnie pękał w szwach od niedźwiedzi i innych drapieżnych stworzeń.
Jeszcze tylko kolacyjka. Nawet dało się to ukraińskie coś zjeść. W smaku było całkiem dobre.
Wieczorna kąpiel w orzeźwiającej górskiej rzeczce i spokojnie można iść spać.
W górach, jak to w górach, znacznie chłodniej i przyjemniej. Przynajmniej nie będę miał siódmych potów, tak jak ostatniej nocy. Miejscówka super, ale nie byłem tu pierwszy, bo znalazłem śledzia od czyjegoś namiotu i jest trochę śmieci, typowych dla Homo Sapiens. Przed ostatecznym sklejeniem powiek, opracowuję jeszcze plan działania w przypadku pojawienia się niedźwiedzia. Chyba najlepiej będzie udawać, że mnie tu nie ma? Na wszelki jednak wypadek przygotowałem sobie szybki dostęp do scyzoryka. Przystawi nos do namiotu, to go dziabnę, a potem rozpruję namiot i zeskoczę ze skarpy wprost do rzeki. Chyba niedźwiedź nie będzie taki walnięty, żeby skakać za mną z tej skarpy? Więcej głupot już nie wymyśliłem, bo zasnąłem.
Podsumowanie dnia: Przejechanych kilometrów: 298 Widzianych krajów: Ukraina, odrobinkę Węgier i Rumunia Awarie: LED-y w lightbarach nie wytrzymują drgań i zaczynają siadać.
|