Dziki Wschód 2012 - Luca (cz. 1) - Dzień drugi
Spis treści
Dziki Wschód 2012 - Luca (cz. 1)
Dzień drugi
Dzień trzeci
Dzień czwarty
Wszystkie strony

Dzień drugi, środa 22 sierpnia

Wstałem raniutko, ale zanim się zebrałem było już po ósmej. Pogoda niczego sobie, słoneczko i całkiem przyjemnie. Beztrosko Jelonek mknie w stronę bieszczadzkiej dziczy. Niby na Ukrainie paliwko trochę tańsze, ale profilaktycznie tankuję w Komańczy na wróblenie, bo a nuż braknie. Przejście graniczne w Radoszycach idzie gładko, malowniczymi serpentynami z dobrym asfaltem. Na samym szczycie granica państwa RP i żywego ducha. Zupełna cisza. Jelonek robi tylko swoje bur, bur.
No i jestem na Słowacji. Od razu przychodzą miłe wspomnienia z pierwszej dużej, a nawet wielkiej, jak to niektórzy nazwali, wyprawy na dziesięciu chińczykach. To właśnie w tym miejscu CJT7 wykonał mistrzowski pokaz stuntu i uświadomił wszystkim obecnym, jak wielkie są możliwości do wykorzystywania konstrukcji jednośladowych zza Wielkiego Muru.

Zjeżdżam na sam dół do pierwszej słowackiej wioski, a tam atakuje mnie radziecki czołg. Co on tam robi w tych krzakach? Przecież mamy niby pokój? Czołg nie pyta się mnie, czy mam jakiś problem i puszcza mnie dalej, to sobie grzecznie jadę.
Mijam miasteczko Medzilaborce. Takie tam, nic ciekawego, ale daje się zauważyć spore grupki Cyganów. Spał tu w namiocie nie będę, bo rano obudzę się zupełnie goły na jakiejś łące. To już wolę spać gdzieś z niedźwiedziami w lesie.
Robi się coraz cieplej i wdzianko z czarnej skóry zaczyna mi przeszkadzać. Kawałek cienia, nad rzeczką, ochlapanie facjaty w zimnej wodzie i już jest lepiej. W takich okolicznościach przyrody kanapki od mamusi smakują wybornie, mniam, mniam.

Od Sniny (sporo większe miasteczko) do kolejnej granicy już całkiem niedaleko. Asfalt dobry to śmigam radośnie stóweczką przed siebie. W końcu dotarłem do przejścia granicznego w Ubla. Po stronie słowackiej bardzo grzecznie i miło. Paszporcik, piecząteczki i mogę jechać dalej. Spisali jeszcze tylko stan licznika i sprawdzili nr ramy, czy się zgadza z dowodem rejestracyjnym. Nie wiem, po co im te nawinięte kilometry, ale może sława Jelona dotarła aż tutaj i chcieli sobie na własne oczy zobaczyć i zapisać na pamiątkę tej wiekopomnej chwili?

Dalej nawet nie wsiadam na motocykl, bo pas ziemi niczyjej bardzo okrojony, tylko spokojnie majestatycznym krokiem przeprowadzam Jelonka pod kolejną budkę strażniczą. Oczywiście pełna klasa, w pełnym motocyklowym skórzanym umundurowaniu, o dwunastej w południe, w pełnym jarającym słońcu. Jak opuszczać UE, to z fantazją.
Pierwszy napotkany ukraiński pogranicznik nie chce nawet ode mnie paszportu, tylko daje jakąś karteczkę i pokazuje by iść dalej, no to idę, coraz mniej pewnym krokiem.
W pierwszej budce pan w wielkiej czapce wziął paszport i czyta na głos moje dane, a ja grzecznie potwierdzam, mówiąc w języku międzynarodowym: "ychy" albo "uchu".
Pan wklepał to wszystko w stacjonarnego kompa i oddaje paszport z podbitą karteczką, którą wcześniej dostałem. Pytam się po naszemu, czy wszystko, pan kiwnął głową, to spokojnie przemieszczam się dalej, a tu hola, hola z drugiego okienka. Acha, chciałem nielegalnie opuścić granicę!!! Grzecznie cofam się do sąsiedniego okienka i daję paszport z karteczką, oraz glejty Jelonka. Kolejne potwierdzanie moich danych.
Pan w kolejnej dużej czapce znowu się o wszystko pyta, a kontem oka widzę, że na kompie ma już wpisane moje dane. Pewnie jak ten pierwszy wpisywał to przeszło po kabelku, jednak kolejne pytanie mnie zaskoczyło. Czy to wasze motorku?
Jakie motorku panie, toż to poważna maszyna jest, a nie jakieś motorku. Tak sobie w myślach, pomyślałem i wyksztusiłem "nasze, znaczy się moje".
A kuda jediosz?
No i tu błyskawicznie zaczął mi się przypominać od czasów podstawówki, dawno już zapomniany język rosyjski.
Do Odessy jadę, dumnie wypowiedziałem. Pan gdzieś zadzwonił, czy coś i przyszła kobieta w mundurze.
Ocho jak już babę na mnie nasłali, to będzie się coś działo? Pani na szczęście była całkiem sympatyczna, no dobra ładna była. No i ta pani znowu się pyta, czy to moje motorku? Grzecznie odpowiadam, ale pani dalej pyta, ale co to za motorku? Mówię JINLUN 250-5.
Ale gdzie go zdjełano?
No w Chinach, no w Czajna i odmieniam przez różne przypadki te Chiny. Pani, tak myśli i myśli i nagle z uśmiecham na ustach mówi "aaaa kitajec". No kitajec, kitajec, potwierdzam. Motocykl mamy już za sobą, teraz przeszliśmy do bardziej osobistych pytań.
Narkotyki, marihuana, LSD, środki odurzające, materiały wybuchowe, broń ma?
Od razu zrobiłem się przy pani malutki i pokorny i zapieram się jak mogę, że nic, a nic nie mam, jak bum cyk, cyk. W myślach mam te zapakowane tabletki z magnezem w luźnym worku. Nie chciałem brać całego plastikowego opakowania i BabaLuca wsypała mi kilka luzem do hermetycznego woreczka. Woreczek był takich rozmiarów, jak dilerzy na dobrych filmach akcji używają. O matko jak ja to im wytłumaczę, że to tylko magnez z witaminami, a nie jakieś prochy?
Wsadzą mnie na 48 do wyjaśnienia, jak nic, a tabletki w międzyczasie pójdą do laboratorium.
Blady jak ściana słucham co pani mówi do mnie dalej: "medykamenty to ma"?
No i tu nie wytrzymałem i się rozkleiłem i się przyznałem do wszystkiego. No prawie do wszystkiego, bo tylko do maści do smarowania na ból mięśni, bo mi ręka lubi drętwieć, oraz do tabletek na przeczyszczenie. Znaczy się w razie jakiejś zemsty Lenina, albo czegoś takiego? Jakbym jechał na zachód, to by była pewnie zemsta Faraona, ale ja przecież jadę na wschód.
Pani stwierdziła, że tyle medykamentów to mogę mieć, ale nie odpuszcza, tylko pyta dalej.
- nóż ma?
mam
- a kakij, balszoj?
- a takij
i pokazuje dwoma palcami od do. Pani się dziwnie na mnie popatrzyła i zapadła niezręczna chwila milczenia.
- a jak takij, to możet byt, czy jakoś to tam po swojemu powiedziała.
Nawet mi nigdzie nie zaglądała, znaczy się do tobołów nie zaglądała, tylko stwierdziła, że już nie będzie ze mną więcej gadać i mogę sobie jechać.
Odzyskałem paszport, papiery wozu, dwukrotnie podbitą karteczkę i pewność siebie.
No to się zbieram. Ujechałem kawałek, a tu hola, hola, szlaban i kolce. Taka tam rura w asfalcie z poprzyspawanymi, zaostrzonymi, kawałkami pociętego pręta żebrowanego. Wot technika, wystarczy przekręcić rurą, a już pod kołami mamy ostre kolce do przebijania opon. Pan w kolejnej wielkiej czapce coś do mnie mówi, chyba czegoś chce?
Daje mu wszystko co mam, a on sobie zabiera tylko tą podstemplowaną karteczkę i podnosi szlaban. Ukraino witaj!

Jeszcze tylko fotka przejścia granicznego od strony Ukraińskiej i w drogę. Fotka oczywiście robiona nielegalnie, jakby mnie zobaczyli, to najprawdopodobniej straciłbym zdjęcia, lub nawet cały aparat.

Tylko gdzie się podział, ten piękny gładziutki asfalcik? Jak nożem odciął, zniknął. Na mapie wygląda, że to boczna droga. Za kilka kilometrów dojadę do głównej, to powinno być lepiej. Po kilku minutach jest i droga główna z tablicą informacyjną Lwów-Uzhhorod. No to jadę trochę w stronę Lwowa, czyli na północ. Taka mała zmyłka. Asfalt jeszcze gorszy, łata na łacie, dziura na dziurze, a jak jest nawet kawałek niby prostego, to jest pralka. Trzepie całym motocyklem, kierownicę muszę mocno ściskać, bo coś chce mi ją wyrwać z rąk.
Bagaż podskakuje, łańcuch wali po motocyklu, jeden łomot, a ja jadę ledwie 40km/h. Co jest grane, jak oni tu mogą czymkolwiek jeździć?

Jadę tak z godzinę w upale i zaczyna mnie już wszystko boleć. Normalnie mam już dosyć, a przejechałem może ze 30km. Zaraz mi plomby z zębów powypadają, bo łzy już same ciekną z oczu. Nie ma rady, staję na mały odpoczynek.
Decyzja podjęta, upuszczam powietrze z kół. pssss, przód i pssss tył. Byle by nie za dużo, bo na sflaczałej oponie łatwo o kapeć. Zmniejszenie ciśnienia pomogło, mogę teraz pociskać 60-tką, a czasami nawet dobijam do 70. Oczywiście cały czas jeden łomot, bagaże radośnie podskakują, a ja razem z nimi. Jak mi Jelon to przeżyje, to będzie jakiś cud. Normalnie, jak przetrwa i rama nie popęka i się nie rozpadnie na atomy, to zostanie moim najlepszym motocyklem na świecie.
Cały czas jadę i szukam drogi w stronę Wołowatego. Jedną znalazłem, ale okazała się drogą na Kremenaros, to jadę dalej. Jest w końcu kierunek na wioskę Liwnje, czy jakoś tak. To chyba w tym kierunku? Od razu widać, że zjechałem z głównej, bo asfalt zaczyna znikać z każdym przejechanym kilometrem.

Za wioską znika prawie zupełnie i przechodzi w stromo wijącą się szutrówkę. Teraz to sobie dopiero Jelonek podskakuje na kamolach a ja razem z nim. Poprzecinam tu opony jak nic, ale ciekawość, co jest wyżej jest silniejsza, zatem się wspinam uparcie. Silniczek pracuje w upale, na pierwszym biegu, chłodzenie ma raczej mizerne, ale nie daje za wygraną i ciągnie pod górę jak dziki, wystrzeliwując, co rusz jakimś kamieniem spod tylnego koła.
W niektórych miejscach dało się zjechać z kamoli na trawę, to przynajmniej tak nie tłukło i chwilami można było nawet zapiąć dwójkę. Wioska zniknęła gdzieś w dole, a ja się ciągle wspinam. Po lewej trafia się jakaś polanka i cudne widoczki, no to staję dokończyć kanapki od mateńki.

Nie musze chyba mówić, że w takich okolicznościach przyrody kanapeczki były pyszniutkie. Szybko jednak musiałem uciekać do cienia, bo upał dawał czadu. Wyrozbierałem się jak do rosołu i nawet pochodziłem trochę po miękkiej trawie na bosaka. Mądre to nie było, bo coś mnie mogło ukąsić, ale chęć rozprostowania kości po tych ukraińskich drogach i schłodzenia organizmu była silniejsza. Po posiłku odpaliłem w telefonie mój turystyczny GPS, pierwszy i ostatni raz tej wyprawy. Chciałem sprawdzić, gdzie dokładnie dojechałem?

Jak widać jestem już przy samiutkiej granicy, a Ukraina to biała plama na moim GiePeSie.
Dalej droga, stromo prowadzi w las i widoczków już nie będzie, ale ciekawość mówi jechać. Może uda się dojechać do Polski? No to jadę. Silniczek w Jelonie już trochę ostygł, to ciągnie ochoczo w kierunku szczytu, ale do szczytu i tak nie dociągnął.

Przeszkodził nam zamknięty szlaban. Wprawdzie dałoby się prześlizgnąć boczkiem, ale potem wytłumaczenie strażnikowi dlaczego jeżdżę sobie po pasie granicznym, mogłoby być trudne w realizacji. Parę dni w więzieniu zapewne nauczyłoby mnie szacunku do ukraińskich szlabanów, zatem wolałem nie ryzykować. Znacznie bardziej wolę te kilka kolejnych dni spędzić razem z Jelonkiem na wolności. Pamiątkowa fotka i zawracam. Dopiero jadąc w dół przekonałem się jak było stromo. Oczywiście silnika nie odpalałem, bo i po co? Zawsze można trochę paliwka zaoszczędzić, zwłaszcza, że w zbiorniku jest jeszcze to drogie z Polski. Hamulce jednak nie były tego samego zdania, bo mocno się rozgrzały, ale wszystko jeszcze w granicach przyzwoitości, bo tarcza nie zrobiła się bordowa, tak jak to miało miejsce rok temu w Alpach.

Na samym dole zatrzymałem się w tej wioseczce Liwnja, by zrobić kilka fotek. Na pierwszy rzut poszła karetka, która właśnie wjechała do wioski. Nie na sygnale, to chyba nic poważnego?

Jak widać służba zdrowia na Ukrainie jest jeszcze bardziej niedofinansowana, niż u nas. Taki chory, na noszach jedzie sobie razem z 20 litrową bańką na paliwo, samochodem, z którego rdza się już sypie. To i tak była jeszcze całkiem dobra karetka. W jednym z miast widziałem z takimi dziurami, że niemalże można było zobaczyć, to co jest wiezione w środku karetki.
Miało być o wiosce, a nie o karetkach, to już się więcej nie rozpisuje. Powiem tylko jedno, za nic nie chciałbym tu chorować.
W wioseczce raczej ubogo, ale bardzo klimatycznie. Przypomniały mi się czasy dzieciństwa i wioska z podstawówką, w której spędziłem kawałek swojego urwisowatego młodego życia.
Tylko, że ta właśnie wioska, jak i wiele innych w Polsce zmieniła się nie do poznania, a tutaj jakby czas się zatrzymał.

Widać, że ludzie tutaj żyją bardzo skromnie, ale za bardzo też nie dbają o obejście domowe.
Nie wiem, może mieszkają tutaj same starsze osoby, lub po prostu im się już nic nie chce?
Jednak klimat tutaj panuje bardzo fajny i warto było zboczyć z głównej trasy by tu zaglądnąć.
Zjeżdżałem sobie cały czas w dół i co kawałek robiłem jakąś fotkę. W jednym miejscu zatrzymałem się by zrobić zdjęcie pojazdowi gąsienicowemu o wdzięcznej nazwie DET.

Pstryknąłem fotkę, a tu słyszę, że ktoś krzyczy za moimi plecami. Odwracam się, a zza płota wyłania się jakiś gość i biegnie w moim kierunku, krzycząc coś do mnie. Po tonie wyczuwam, że ma jakieś pretensje? Wysiliłem swój umysł i staram się zrozumieć o co biega? Nie spodobało mu się, że zrobiłem zdjęcie i głośno pyta jakim prawem? Myślę sobie, że zaraz mi przywali, ale, gdy podbiegł bliżej trochę wyhamował.
Zachowałem zimną krew i spokojnie mu tłumaczę po polsku, że u nas już takich nie ma, a to haroszaja maszyna.
Krzykliwy tubylec zrobił duże oczy i widzę, jak złość z niego uchodzi i pyta:
- ty Polak?
- Polak
- płacić, dolary, rarytas (czy coś w tym guście i pokazuje palcem na gąsienicowy traktor)
Oczywiście udaje, że nie rozumiem o co mu chodzi i gadamy sobie dalej:
- a ty skąd?
- no z Polski
- ale skąd konkretnie?
- z Kielc ( w tym momencie tubylec zaczął się śmiać)
- u mienia telewizja Kielce (i pokazuje palcem na antenę satelitarną)
No i obaj zaczęliśmy wesoło szczerzyć zęby. Od razu atmosfera się poprawiła i jeszcze sobie trochę pogadaliśmy. Widać było, że jak powiedziałem mu, że jadę do Odessy, to zrobiło to na nim spore wrażenie i powiedział, że to bardzo daleko jest.
Pożyczył mi szerokiej drogi a ja mu miłego dnia. Teraz to żałuję, że nie dałem mu z pięć dolarów za tą fotkę, bo by się pewnie bardzo ucieszył, a raczej na bogatego to nie wyglądał.
Zjeżdżając dalej w dół widziałem jeszcze kilka ciekawych ujęć, ale niestety tu by się przydał aparat z dobrym zoomem. Robić komuś zdjęcia prosto w twarz, nie wypada.
W jednym miejscu stary drewniany domek był tuż przy samej drodze i miał wejście wprost z drogi, no i przed tym wejściem, na schodku siedziały dwie bose, zmęczone upałem babcie i z uśmiecham przyglądały mi się uważnie, jak w ślimaczym tempie przetaczam się przez wioskę. Babcie wyglądały zupełnie jak bliźniaczki i aż prosiło się by zrobić im zdjęcie, przed tym domkiem, ale wymiękłem i nie pstryknąłem, choć pewnie byłoby to najlepsze zdjęcie, jakie zrobiłem na tej wyprawie.
Wracam z powrotem na główną i nadal jadę w Kierunku Lwowa, szukając cały czas odbicia w dół mapy, czyli drogi po prawej nr T0722. Przejeżdżam przez jakąś wioskę i jest maleńka droga w prawo, prowadząca jakby w środek wsi. Jest też niebieska tablica z nazwami miejscowości tych po prawej. Sprawdzam na mojej mapie, ale żadnej z miejscowości nie mogę zidentyfikować, zatem według starej, sprawdzonej zasady jadę dalej prosto, wypatrując kolejnej krzyżówki.
Droga zaczyna się wspinać malowniczymi serpentynami, wyłaniając piękne widoczki.

Oczywiście asfalt nadal beznadziejny, ale urok Zakarpacia to rekompensuje. Wspinam się wyżej i podziwiam górskie kolejowe budowle z minionego wieku.
Na samym szczycie, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu stoi sobie szlaban w towarzystwie ukraińskich pograniczników.
Maszynownia stop, bo coś tu jest nie tak? Gaszę sprzeta, wyciągam z kufra mapę i próbuje się odnaleźć w zaistniałej sytuacji. Wychodzi na to, że jestem na samym cycku Polski, tylko dlaczego straż graniczna, tu stacjonuje?

Przypuszczam, że droga wjeżdża w pas przygraniczny i stąd ta kontrola graniczna. Dalej nie jadę, bo nie mam po co. Stracę tylko niepotrzebnie czas na kontrolę, a i tak muszę wracać, bo ta droga T0722, to najprawdopodobniej właśnie ta, w tej miniętej wioseczce.
Zjechałem po serpentynkach do wioski i odbijam na południe. Przez wiochę droga wąska i cała pokryta bydlęcymi odchodami, ale jadę twardo dalej. Wyjechałem z wioski a tu asfalt jak nożem odciął.

Dalej już tylko szuter. Jadę kawałek dalej zdezorientowany, wzbijając tumany kurzu za sobą.
Kto zwinął asfalt i dlaczego? Ujechałem kolejny kawałek i znowu maszynownia stop i znowu do kufra po mapę. Oceniam sytuację i nie wierze. Po mapie wychodzi jakieś 60, a jak będą górki i zakręty, to może nawet z 80km po tym szutrze, zanim dotrę do jakiejś większej miejscowości. Paliwa mam na jakieś 50km i nie mam pojęcia ile faktycznie spalił na tym Wołosatym oraz na dodatek nie mam jeszcze ukraińskiej gotówki.
Zawracam, nie będę ryzykował, że utknę, gdzieś w ukraińskiej dziczy bez paliwa i pieniędzy.
Trochę humor mi się popsuł, na myśl, że muszę wracać niemalże do punktu wyjścia i jeszcze raz muszę jechać po tej beznadziejnej pralce, niemalże Frani.

No to wracam, zaciskając zęby na tych dziurach i już nie jadę spokojnie 40km/h, tylko miejscami dochodzę do 70km/h. Jelon jęczy z rozpaczy, a ja się czuję, jak na wytrząsarce do pustaków. Bagaż beztrosko podskakuje, a ja co kawałek sprawdzam, czy jeszcze jest.
O dziwo na samej pralce, jakby lepiej, moto nie wpada w rezonans, tylko jakby przelatuje nad, ale jak tylko pojawiają się dziury i łaty, większa prędkość daje zawieszeniu o sobie znać.
Koło jakiegoś bunkra znajduję trochę cienia i ochłody, by posilić się Snickersem i uzupełnić płyny. Kanapki niestety już mi się skończyły. Snickers od gorąca zmienił stan skupienia i rozsmarował się po kufrze, bo od drgań przetarło się opakowanie, ale na upartego zjeść się da. Dobrze, że bambetle miałem w workach foliowych, bo miałbym wszystko w kolorze czekolady.
W najbliższym miasteczku udało się znaleźć bankomat, ale opróżnienie go już nie było takie proste. Menu w każdym języku, tylko nie po polsku. W cyrylicy na pewno sobie nie poradzę, no to biorę angielski.
Po angielsku jest, a jakże ale jakiś ten angielski taki inny niż w naszych bankomatach. Mało co mogę zrozumieć. Używają bardzo dziwnych sformułowań, mało typowych. Nic to, zawsze pozostaje metoda prób i błędów. Przeszedłem wszystkie możliwe opcje, a i tak wszystko kończyło się komunikatem, że transakcja nie może być zrealizowana. Teraz to ja nawet do polski nie dojadę na tym paliwie, co mam. Muszę zdobyć te ichniejsze hrywny. Wokół mojego motocykla zaczął się już mały zlot tubylców, to korzystam z okazji i zagaduje o inny bankomat. Okazało się, że jest kawałek dalej, gdzieś, koło marketu. Oczywiście w zamian musiałem odpowiedzieć na kilka pytań, skąd jestem, gdzie jadę i co to za fajny motocykl jest. Nie wiem, dlaczego, ale nikt nie chciał uwierzyć, że Jinlun spala 3L/100km. Wzięli mnie chyba za jakiegoś ekscentrycznego wariata, przynajmniej tak wyglądały ich miny gdy odjeżdżałem. Drugi bankomat znalazłem szybko, ale niestety był to ten sam bank i sytuacja się analogicznie powtórzyła. Na szczęście dostrzegłem jeszcze trzeci bankomat i udało się go oskubać na tysiąc hrywnien. Noo, teraz to mogę szaleć. Morale od razu wzrosło i dumnie zajechałem na pierwszą napotkaną stacyjkę paliwodajną, taką maleńką z dwoma, czy trzema dystrybutorami.
Złapałem za pistolet z doku nr 95, znaczy się tyle oktanów pewnie i czekam zastanawiając się, dlaczego nic nie leci? Za jakąś chwilę z tyłu budki wyszedł pan paliwowy i mnie pyta, czego chce. No to ja po polsku, że zatankować do pełna, a pan na to:
- hrywny ma?
- maaa i od razu pokazuje panu plik świeżutkich banknotów.
Pan podszedł do dystrybutora, pochylił się nad nim, nacisnął z boku maleńki guziczek i zaczął do niego mówić:
- Saszaaa, dawaj do pełna, Polak prijechał.
Ledwo powstrzymałem wybuch śmiechu, bo od razu sobie wyobraziłem, takiego umorusanego Saszę w poplamionym podkoszulku na ramiączka, który siedzi gdzieś w ciemnej piwnicy pod dystrybutorem i zaczyna kręcić pedałami, żeby paliwo zaczęło lecieć do zbiornika mojego Jelonka. Okazało się jednak, że Sasza nie przesiadywał w ciemnej piwnicy, tylko w budce przy kasie i miał magiczne guziczki do uruchamiania dystrybutorów.
Taka sytuacja z mówieniem do dystrybutora jeszcze wielokrotnie się powtarzała na mojej drodze. Tylko dlatego, że byłem Polakiem, miałem fory i mogłem tankować do pełna, oczywiście po wcześniejszym udowodnieniu, że jestem przy kasie. Ukraińcy jednak nie mieli tak dobrze, nawet ci w wypasionych furach. Najpierw płacili, potem dostawali paliwko, a jak ktoś się przeliczył i zapłacił za więcej litrów niż weszło do zbiornika, to otwierał bagażnik i lał pozostałość do przygotowanej banieczki. Co kraj to obyczaj.
W mniejszych miasteczkach, też widać, że ludzie żyją raczej skromnie i na sztukę i kulturę brakuje im już czasu i pieniędzy.

Z kina i teatru korzystają teraz kury. Przykre to, ale taka jest niestety ukraińska rzeczywistość.
Nawet na pomalowanie bloków w centrum miasta, nie ma pieniędzy, albo zwykłej ludzkiej chęci.

Mnóstwo przygnębiającego szarego, brudnego betonu. Można szybko wpaść w depreche w takim miejscu, ale za to sami ludzie bardzo sympatyczni. Pozdrawiają na drodze, uśmiechają się, a dzieciaki to aż czasami podskakują machając radośnie w moją stronę. Oczywiście wszystkim odmachuję. To bardzo miłe uczucie, gdy sobie jedziesz, a ludzie cię pozdrawiają, tylko za to, że jedziesz motocyklem, a nie jakąś puszką.
Być może jest to spowodowane tym, że motocyklistów jest tu jak na lekarstwo. Do tej pory widziałem dopiero jednego, jak gdzieś boczną drogą zasuwał bez kasku, na rusku z koszem. Świecącej armatury to nie uświadczysz, a jak już się uda, to najczęściej jest to ktoś przyjezdny. Do tego, to łatwo rozpoznać zagraniczniaka, bo jest ubrany od stóp po czubek głowy, a miejscowi to jeżdżą w tym, co akurat mają na sobie, czyli najczęściej koszulka z krótkim rękawem i krótkie spodenki, a na nogach chińskie klapki. W końcu upał był, no nie?
W jednej z wiosek wstąpiłem do sklepu, uzupełnić zapasy i jak wszedłem, to mnie wryło. Normalnie puste półki. Gdzieś tam po kątach odrobinka towaru a po reszcie wiatry hulają. Chciałem coś do zjedzenia kupić i nie było się czego czepić. Żadnego pieczywa czy nawet jogurtu, ale za to można było sobie ciepłe lane piwo z beczki nabyć.
W kolejnym dużym sklepie, typu GS na szczęście było pieczywo, owoce i nawet lody, to się obłowiłem . Musiałem jednak przyśpieszyć konsumpcję, bo zaczęło kropić, a nad górami pokazały się grube, ciemne warkocze, czyli nieźle już musiało lać.
Ogień w tłoki i przed siebie z pełnym brzuchem. Burza dogoniła mnie dopiero w Uzhhorodzie, ale nawet nie ubierałem przeciwdeszczówki, bo było tak parno i duszno, że mokry deszczyk dawał przyjemną ulgę.
Byłbym niesprawiedliwy pisząc, że wszystko na trasie było szare, bure i ponure. W Uzhhorodzie na jednym z budynków aż musiałem przymrużyć oczy od nasycenia kolorów.

Chyba coś dla dzieci, w rodzaju świata bajek z tysiąca i jednej nocy? Deszcz pada coraz bardziej, to nie tracę czasu i pytam napotkanego tubylca o drogę na Mukachevo (Mukaszevo). Po kilku zawijasach udało się złapać dobry kierunek. W końcu jakaś normalna droga. Wprawdzie pełno łat i pęknięć, ale można popylać stóweczką, bez obawy, że zastanę katapultowany gdzieś do rowu. Na wzniesieniu pięknie widać panoramę miasta na U i nie tylko.

Na samym dole rondo, całkiem spore, a na środku ronda pasą się beztrosko dwie krówki. Jakiego koloru jest mleko od takiej rondowej krowy, kto zgadnie?
W bonusie za jazdę w ochładzającym deszczu dostałem też piękną tęczę, a po pół godziny całkiem suchą drogę.
W Mukaszevie pojeździłem sobie po całkiem fajnej starówce, ale musiałem się szybko ewakuować, bo słoneczko postanowiło się chować. Kostka brukowa nie koniecznie jest dobrym miejscem na rozbijanie namiotu. Na obrzeżach miasta był nawet zamek, ale ja już byłem zajęty szukaniem tropu na nocleg.
Kierunek Khust i ogień w tłoki, by zdążyć znaleźć jakąś fajną miejscówkę przed zmrokiem.
Po jakichś 10 kilometrach, natrafiłem na jeziorko. Fajne, ale trochę za blisko drogi i za bardzo na świeczniku. Po drugiej stronie za to jakaś górka, pola i za polami interesujące krzaki. Zgasiłem światła i w półmroku, tak by nie zwracać na siebie uwagi, zdobyłem wzniesienie, zaszywając się w krzakach. Z głównej drogi byłem już niewidoczny i miałem całkiem ładny widoczek na jeziorko. Armaturę pod pokrowiec, by nie puszczała zajączków w świetle księżyca, namiot na kawałku w miarę równego terenu i już mogę się byczyć w pozycji horyzontalnej. Jakość ukraińskich dróg dała mi popalić. Wszystko mnie boli, jakby mnie walec przejechał, co najmniej dwa razy i do tego to uciążliwe gorąco. Leże cały zlany potem w tym namiocie i usiłuję jakoś zasnąć. W końcu ubrany tylko w zegarek i obrączkę, nie w ale na śpiworze, padłem snem kamiennym.
Wejście do namiotu związałem od środka sznurówką z buta, bo mi w drodze kłódka się rozleciała. Pękł bębenek w środku i nie dało się włożyć kluczyka. Pewnie żadne to zabezpieczenie, ale jakoś spokojniej spałem.

Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów: 402
Widzianych krajów: Polska, Ukraina
Awarie: Jakimś cudem bez.



 
Copyright © Klub Chińskich Motocykli - 2010 (design Agnes
)