Wietrzne wakacje - Słowenia, Chorwacja i kawałek Bośni

20-06-2013 Dzień 1

Okiem oleńki

Dzień wyjazdu był słoneczny i gorący. Wyjechaliśmy z Ząbek jak zwykle, zamiast o 9 rano, z półgodzinnym opóźnieniem. To taka nasza rodzinna tradycja :D. Warszawę ominęliśmy pięknie nieco nadkładając kilometrów (ok. 20), żeby na czasie przede wszystkim zaoszczędzić i nie prażyć się w pełnym rynsztunku w korkach.

Prawie samymi autostradami i drogami szybkiego ruchu, w upale i zaduchu, jak z pieca piekarniczego. Ale grunt, że nie padało :). Do kempu Palava w miejscowości o nazwie Nove Mlyny, blisko Mikulasa dojechaliśmy w 8 godzin. Te tereny są mekką czeskiego winka. Pełno wokół winnic i tabliczek z informacją "Vinna cesta", co po polsku znaczy: winna droga. Niestety winka nie piliśmy, aż takimi amatorami tego trunku w taki upał nie jesteśmy. Woleliśmi czeskie krusovicke piwko :). Mieli wolne pokoje, więc czym prędzej skorzystaliśmy z okazji, żeby namiotu nie rozbijać ,bo w takim żarze doprawdy nie bardzo nam się chciało. Kemping przyjemny, czyściutki, obsługa jak sie patrzy, wszystko pięknie.
A o 20.00 nawet przyjemnie się zrobiło, bo człowiek po prysznicu i zimnym piwku oddech złapał i rozkoszował się ciepłym wiaterkiem. Na obiadek, w drodze wzięliśmy knedlika z "hovezi maso", a na kolację smażony serek z frytkami - coś pysznego. Mogłabym żyć i umrzeć w Czechach ;-)
Jutro mamy zamiar ruszyć skoro świt, czyli o 9.00 ;-). Oraz zobaczymy, jak nam upał po drodze dokopie :D.

Zrobione ok. 642 km. Około, bo licznik w milach :)).

Okiem Arcona

Droga miała być łatwa, szybka i przyjemna, bo w większości autostradami. Niestety, wszechobecny wiatr wiejący naraz ze wszystkich stron (czyli nieważne w którą stronę jedziesz, ale zawsze pod wiatr) ;) na tyle skutecznie utrudniał podróżowanie, że nasza prędkość nie przekraczała 130 km/h. Zdziwiłem się za to na stacji benzynowej - Bandzior, mający zwykle apetyt rzędu 4,7 l/100, łyknął... 5,8. Dalej było jeszcze ciekawiej - na Śląsku 6,2 a w Czechach - 6,5. No ja pierniczę, to moja Toyota mniej pali, jak ma dobry humor.
Zagadka zwiększonego apetytu na paliwko została nierozwiązana do końca wyjazdu, ale moje podejrzenia kierują się w stronę zwiększonego obciążenia motorka i dużych oporów powietrza spowodowanych sakwami bocznymi i całym sprzętem biwakowym na tylnym siodełku.
Na tyle ciężko się jechało biedakowi, że gdy na autostradzie w Czechach zabrałem się za wyprzedzanie jakiegoś auta, usłyszałem "ziuuuuu" a motocykl, zamiast przyspieszyć, zwolnił, po czym szarpnął i zaczął przyspieszać "jak żółw ociężale". Suuuuper, tylko ślizgającego się sprzęgła mi brakowało. Na najbliższym postoju zrobiłem pierwszy (jak się później okazało, nie ostatni) użytek z zestawu narzędziowego i zwiększyłem luz na klamce sprzęgła. Niestety, bez wyraźnego efektu.
Do tego wszystkiego w Czechach pobłądziłem szukając drogi do kempingu i w niemiłosiernym popołudniowym upale musieliśmy się zatrzymywać, odpalać nawigację i robić dodatkowe kilometry. Na kemp zajechałem w skwaszonym nastroju, ale zimne piwko skutecznie mi go poprawiło. Pierwsze koty za płoty, jutro będzie lepiej :D

A tu foteczki: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 4459681953


21-06-2013 Dzień 2

Okiem oleńki

Wstaliśmy o przyzwoitej, 8 godzinie. I choć jeszcze wcześniej słonko mocno świeciło, to teraz było pochmurno, ale ciepło.
W sam raz na jazdę :). Zanim jednak ruszyliśmy, kawkę i małe co nieco w kempowej restauracji sobie zafundowaliśmy. I zgodnie z tradycją, z półgodzinnym poślizgiem ruszyliśmy na Mikulas w kierunku granicy z Austrią.
Na stacji paliw winietki kupiliśmy, bo tam autostrada płatna i w drogę. Na obwodnicy Wiednia ruch był tak duży, że choćbym chciała , nawet okiem rzucić bym nie zdążyła na panoramę miasta (potem okazało się, że panorama miasta z obwodnicy to senne marzenie, ale o tym później).
Cztery pasy ruchu zapchane po dziurki w nosie. Ruch choć płynny, to jednak mowy nie było, żeby oko oderwać od jezdni. Ciągle ktoś pas zmieniał, zderzak przy zderzaku i lepiej było uważać, co się na jezdni dzieje. Generalnie do samej granicy ze Słowenią naprawdę ruch był duży. Mnóstwo Polaków, Austriaków, Czechów, a prawie wszystko cięło na Chorwację. Chyba się ucieszyłam, że zostajemy w Słowenii :D.
Jak kto lubi zakręty, to polecam autostradę na Graz. Tnie się pięknie takimi fajnymi winklami, poezja :)). Ograniczenie tam do 100km/h, ale Arkowi tak się ta autostrada spodobała, że na bok odłożył wrodzone poszanowanie przepisów i ciął 140km/h, a ja biedna za nim ledwie nadążałam ;-).

Okiem Arcona

Dopiero w drodze powrotnej zauważyłem tam napis mówiący coś o odcinkowym pomiarze prędkości :/ Ciekawe, czy Austriacy przyślą mi do domu pocztówkę z wakacji :P

Okiem oleńki

Potem granica ze Słowenią, następne winietki i jadziem w kierunku na Lubljanę. Od samego przekroczenia granicy banana na twarzy miałam od ucha do ucha, bo też i krajobrazy przepiękne. Tu już ruch mniejszy, ale jednak był. Autostrada prosta jak stół, a jakie widoki... Dookoła górki, góreczki, wioseczki na nich usiane. Przecudny kraj.
Do Preboldu na kemp Dolina trafiliśmy bez pudła po 14.00. Upał już panował nieziemski. W tempie ekspresowym rozbiliśmy namiot i czym prędzej uciekliśmy do cienia.
Na kempingu stało sobie 8 KTM-ek z Austrii. Chłopaki dobrze w sile wieku i widać, że autostradami nie jechali na pewno :D. Zakurzone i brudne były nie tylko motocykle, ale i ciuchy, rękawice, rzucone byle jak i byle gdzie. A chłopaki w samych galotach raczyli się piwkiem.
My zaś poszliśmy do centrum miasteczka na obiad i drobne zakupy. Jak ktoś się kiedyś wybierze do Słowenii, wcześniej nie będąc na "dzikim zachodzie" na ceny radzę nie patrzeć, bo w porównaniu z Polską, to tanio tutaj nie jest.
Ale i tak nie tak drogo, jak ...ale nie uprzedzajmy faktów :). Ceny może nie jak 1:1, ale tak 50 centów do złotego trzeba liczyć, choć nie za wszystko.
Obiad - pyszne bałkańskie żarcie, że na samo wspomnienie ślinka leci. Kosztował nas z piwkiem 28 euro. Ale warto było.
(Tak prawdę mówiąc przez pierwsze 2- 3 dni do szoku cenowego musielismy przywyknąć i dopiero potem przestaliśmy tak bardzo na to uwagę zwracać. Do tego stopnia, że już w drodze powrotnej, płacąc za obiad przed Częstochową, aż oczy ze zdumienia szeroko otworzyłam, że tak mało zapłaciliśmy).

Okiem Arcona

Kto przestał zwracać uwagę, ten przestał. Mnie serce bolało za każdym razem, jak sięgałem po portfel :)

Okiem oleńki

Potem zrobiliśmu zakupy kolacyjno - śniadaniowe i wróciliśmy na kemp. Idąc w obie strony podziwialiśmy widoki gór, ślicznych domków, zadbanych , z przystrzyżonymi trawniczkami i żywopłotami. Co mnie zdumiało niepomiernie, to to, że ludzie w miasteczku żadnych bram nie mieli, ani nawet furtek. Wszystko stało dostępne, jakby zapraszając na wizytę. I tak też było w prawie całej Słowenii.
Mnie najbardziej zachwyciły stodoły. Nigdy wcześniej takich nie widziałam. Dach był, ale ściany raczej umowne, sprawiało to raczej wrażenie suszarni niż prawdziwej stodoły. A w środku tych stodółek leżało sianko, w pojemnikach suszyła się kukurydza , obok drewno równiutko poukładane.
Przepiękne były :)). Aż się Arek ze mnie zaczął podśmiewywać, bo z ust mi nie schodziły.
Na kempingu Austriacy ze sznapsami w dłoniach moczyli cztery litery w basenie, a my zafundowaliśmy sobie pyszne słoweńskie piwko Lasko (Laszko) i planowaliśmy jutrzejszy dzień. Arkowi nawet udało się wykąpać w basenie :).
Przejechane ok 417 km.

Okiem Arcona

Z językiem słoweńskim to jest śmiesznie. Należy do rodziny języków słowiańskich, a w zasadzie południowo-słowiańskich. I teraz tak - jak się czyta słowo pisane, to większość się rozumie, albo przynajmniej można się domyśleć, bo albo podobne do polskiego, albo rosyjskiego, albo czeskiego. Za to jak mówią - to ni cholery. Najłatwiej się dogadać z nimi po niemiecku, bo mają pełno turystów z Austrii, to się nauczyli. No ale przecież nie będę gadać z bratnią słoweńską duszą w języku naszych wrogów :] I koniec końców, trzeba się było porozumiewać w "języku powszechnym", czyli po angielskiemu.
A Ola faktycznie - dookoła piękne góry, widoki, rozległa dolina, bajeczne krajobrazy... a ona nagle wyciąga aparat i fotografuje studnię. Albo jakąś drewnianą ruderę. Ewentualnie murowaną ruderę. Nie mogłem wyjść z podziwu, więc nie wychodziłem, tylko zostałem w tymże, zakochując się pomału w tym maleńkim, ślicznym kraju.

Fotki: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 7167968801

 


22-06-2013 Dzień 3

Okiem oleńki

Obudziło nas słoneczko, o nawet przyzwoitej 8 godzinie. Trzeba było kawkę wypić, Arek śniadanko zjadł, poranne ablucje poczyniliśmy , no i w drogę, bo z minuty na minutę robiło się coraz goręcej :) (Austriacy dopiero wstawali niemrawo ;-) ). Do lamusa poszły skóry i zwykłe motocyklowe ciuchy, bo już wiedzieliśmy, że upał niestety, motocyklowym wędrówkom nie sprzyja. Trudno, coś za coś ;-). Dżinsy, koszulka, ochraniacze na ręce, Arek krótkie spodenki przywdział i pojechaliśmy.

Okiem Arcona

Nie było to tak do końca, bo obudziło nas już wcześniej twarde podłoże pod plecami, z tego prozaicznego powodu, że z materaca zeszło było powietrze. Nocne dopompowywanie pomagało tylko na 2-3 godziny, stąd urodził się wniosek, że trzeba w pierwszej kolejności zanabyć nowy materac :] Wytypowaliśmy na trasie naszego dzisiejszego przejazdu miejscowość Celje, gdzie mamy szansę znaleźć jakiś hipermarket, i udaliśmy się w drogę. Oczywiście, w wytypowanym mieście materaca nie dostaliśmy, ale gdzieś w którymś z kolejnych miasteczek trafiliśmy na mini-centrum handlowe, i poszukiwania zakończyliśmy sukcesem za cenę poniżej 20 Euro :)

Okiem oleńki

Na pierwszy rzut poszedł Samostan Kartuzija Zice ( czyli klasztor Karuzyjski ). W żadnym przewodniku słowa jednego o tym zabytkowym zespole klasztornym nigdzie nie znalazłam. Na szczęście lubię grzebać w necie, a szukam nie na polskich stronach, tylko kraju, do ktorego się wybieram. Samostan trafiłam jakimś psim swędem, obejrzałam fotki i uparłam się, że muszę go zobaczyć :D. Nawet dość blisko od Preboldu. Drogi piękne, łuczki , zakręty, malownicze , przepiękne widoki, żyć nie umierać :). Ostatni etap dojazdu to dla mnie był istny koszmar. Wąziutki asfalt bez dziur bez ostrzeżenia zmienił się nagle w szuter. Wrrrr jak ja to kocham :/
Kamole, kamyczki, żwirek, do koloru, do wyboru, póki szedł w górę, to jeszcze, ale jak zaczął schodzić w dół... no Deamiens byłby usatysfakcjonowany ;-).
Ja tyłek miałam mokry , nie tyle z upału, co ze zdenerwowania. Zjeżdżałam jak chora krowa i na 500m przed dotarciem do celu poddałam się. Stanęłam prawie na środku drogi z mocnym postanowieniem, że ni ch... dalej nie jadę za nic. Zostanę tu do skończenia świata, bo nawet tej kobyły (znaczy się Hani) nie zdołam zawrócić na tej wąziutkiej krętej dróżce. Poza tym tam dalej też będzie w dół. Popatrzyłam rozpaczliwie przed siebie: stromo, wąsko, kręto, po jednej stronie przepaść, nie zjadę za góry złota.
Zlitował się Arek, za co byłam mu wdzięczna jak nie wiem co :kwiatek: . Motor zwiózł, ja na piechotę te ostatnie metry pokonałam, a w takim stresie byłam, że nawet do głowy mi nie przyszło, żeby tej cudownie pięknej drodze foty porobić.

Okiem Arcona

To było trochę straszne, trochę śmieszne, a ja miałem okazję poczuć się jak szlachetny rycerz ratujący królewnę z opresji :D

Okiem oleńki

Cały stres odpuścił i poszedł w siną dal na widok samostanu. Urzekający, przepiękny klasztor z przyległościami został zbudowany w dolinie tak cudnej, że dech w piersiach zapierało. Warto było się męczyć, żeby go zobaczyć. Całe Kartuzija Zice zostały wybudowane w XII w. I częściowo uchowało sie w niezłym stanie. Sporo czasu tam spędziliśmy :).

Okiem Arcona

Takie tam ruinki ;)

Okiem oleńki

A potem okazało się, że wracamy inną drogą, malowniczą, krętą, z doskonałym asfaltem i tak też można było tam dojechać . Ale co przeżyliśmy, to nasze :D.
Skierowaliśmy się następnie na Ptuj, najstarsze średniowieczne, doskonale zachowane miasto w Słowenii. Leży na wschód od Mariboru. Niewielki Ptuj nie został jeszcze w tej mierze odkryty przez turystów, nie ma tam dzikich tłumów i bardzo dobrze. Może dlatego wiele z bocznych uliczek jednak wymaga remontu :). Położony nad rzeką Drawą Ptuj, z górującym, nad położoną na wzniesieniu starówką, zamkiem bywa porównywany do Pragi, ale jest znacznie mniejszy.
Spacer starówką sprawiał, jakby człowiek przeniósł się w czasy powieści historycznej. Urokliwe kamieniczki, wąziutkie uliczki, spokój , sprawiają, że ten klejnot słoweńskiej architektury mocno zapadł w pamieć. W tym miasteczku spotkała nas dodatkowa atrakcja w postaci ślubu. Kapela przed urzędem miasta grała ludowe melodie, goście rzucali ryż, strzelali z czegoś co przypominało konfetti, tyle że było pocięte w paski. Udało nam się uwiecznić to na fotce. Motocykle mieliśmy zaparkowane przy samej starówce i musieliśmy przeczekać aż kawalkada aut z weselnikami wyjedzie, trąbiąc, uśmiechając się do nas i machając. Ja też sobie potrąbiłam :D. Zauważyłam natomiast, że Państwo Młodzi nie jadą jednym samochodem, jak u nas. Panna Młoda jechała w jednym, a w następnym Pan Młody. Może to taki ich zwyczaj. Kapela zaś zapakowana w jednym aucie raźno przygrywała nawet siedząc w środku.

Okiem Arcona

Ptuj trochę przypominał mi Kłodzką Starówkę :) Jednak tam wyraźnie było widać, że Słowenia nie jest bogatym krajem - gdy zapuściliśmy się w boczne uliczki, znaleźliśmy i kamienice do generalnego remontu, i podwórka z których biło biedą. Ale mimo tego, starówka bardzo urokliwa.

Okiem oleńki

Prosto z Ptuja skierowaliśmy się do odległego o 12 km. zamku Borl. Zamek przepięknie usytuowany na skale wyglądał naprawdę malowniczo i majestatycznie.
Szkoda tylko, że po wjechaniu na ten szczyt okazał się zamknięty na cztery spusty :(. Ale i tak najpiękniej prezentował się z drogi, zupełnie jak zamek w Podcetrtku, przy samej granicy z Chorwacją. Również wznosił się na skale i prezentował się wprost cudownie. Tam nawet nie próbowaliśmy wjeżdżać, bo z przewodnika wiedzieliśmy, że obejrzeć w środku go nie można.
Dzień zwiedzania dobiegał końca i zbieraliśmy się w drogę powrotną, nie spiesząc się, bo krajobrazy ta malutka, urokliwa Słowenia naprawdę ma przepiękne. Zaczęliśmy się spieszyć bardziej i przeżyliśmy chwile strachu, kiedy przed Celje, nad górami zobaczyliśmy czarne niebo i pioruny. Burza szalała na dobre. Złapie nas, czy nie? Nie złapała. Błyskawice prezentowały się przepięknie, ale byliśmy bez szans na fotki. Nie było absolutnie gdzie stanąć, pomijając fakt, że burza była o włos i mogła nam głupi dowcip zrobić ;-).
Do kempu dotarliśmy suchą nogą, a burza była na tyle litościwa, że Prebold ominęła :D. Austriacy już byli. Swoim zwyczajem siedzieli w basenie z kieliszkami w dłoniach. I tylko coraz bardziej zakurzone motocykle i ich ciuchy świadczyły o tym, że nie przesiedzieli tu całego dnia :D.
My zaś zadowoleni z wycieczki, przebraliśmy się i poszliśmy do znajomej knajpki na pyszny bałkański obiadek. Poprzedniego dnia, między innymi, siedziały tam dwie starsze panie zajadając słodkości i popijając winko. Dwie sąsiadki po zakupach zrobiły sobie relaks :). Gdy przyszliśmy, panie akurat już były i ślicznie się uśmiechając pozdrowiły nas po słoweńsku : "Dober dan" .
I jak nie pokochać tak pięknego, pełnego sympatycznych ludzi kraju? :)

Ps. Jakoś mi przyszło do głowy, tak patrząc na te kobiety, że im się chyba dużo lepiej powodzi niż nam w Polsce. Nie wspomnę o tym, że w takich malutkich miasteczkach jest co najwyżej kraina latających kufli, ale rzadkością jest, aby starsze panie latały sobie codziennie do knajpy na winko. Ot, taka dygresja.

Kilometrów przybyło niewiele, bo raptem 230.

Okiem Arcona

Byłem zaskoczony, bo pierwszy raz nie byłem zmuszany do zwiedzania od środka jakichś zamków ani do chodzenia po nudnych muzeach i oglądania jakichś staroci ;) Jazda dobrym asfaltem, kręta droga, słonko świeci, podjeżdżamy pod jakieś malownicze budowle, robimy kilka fotek i dalej ruszamy w trasę. A okoliczności przyrody nadal bajeczne. Krowa, kura, kaczka i droga na Celje. Tak to ja mogę zwiedzać :D

A tu foteczki: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 5812649873


23-06-2013 Dzień 4

Okiem oleńki

Z powodu braku towarzystwa Selmena, pierwotny plan poszedł się ten tego ;-) Więc, choć w ogóle w planach wcześniejszych mowy o tym nie było, postanowiliśmy jechać w rejon "Gorenjska". Czyli w Alpy Julijskie.
W Słowenii wszędzie blisko, bo kraj choć uroczy, to wielkością przypomina brytyjską Walię, albo nasze województwo Małopolskie. Wstaliśmy , bez pośpiechu się spakowaliśmy, upału wielkiego już nie było, a że plan był śmignąć autostradą, więc pełen rynsztunek jak najbardziej odpowiedni. Austriacy też już wstali i zbierali się do domu, bo zaczęli czyścić ciuchy szczotką do zamiatamia. Słowo honoru, szczotką na długim kiju :rotfl:
Kemp w Preboldzie polecam, bo przyjemny, cichy, gospodarz miły, a ceny jak na Słowenię przystępne. Za dwa noclegi w sumie zapłaciliśmy 32 euro. No i nawet net był za free :)
Generalnie wszystkie kempingi w Słowenii, na których nocowaliśmy miały usługę wi-fi za darmo. Przeglądając wcześniej
na słoweńskiej stronie informacje o kempingach, w 90 % internet był darmowy, a cennik za pobyt tak prosty, że nawet ignorant językowy nie miałby problemu z wyliczeniem sobie ile zapłaci. W takim przypadku jak my, płaciło się za dzień określoną kwotę od osoby + jednorazową opłatę ( zazwyczaj 1 euro ) tzw. meldunkową i cześć.
Policzenie natomiast dokładnej kwoty za kemping w Chorwacji przekraczało moje możliwości, bo wszystko rozbite i za diabła człowiek nie wiedział za co zapłaci, a za co nie.
No i ruszyliśmy autostradą na Lubljanę i Villach. Powiem szczerze, że autostrada przecudowna. Dookoła góry, góreczki na wyciągnięcie ręki. Tak się wiła ta autostrada między nimi, i tunele...
Jedne krótsze, drugie dłuższe (najdłuższy, jakim jechaliśmy miał ok. 2500 m), widoki niezapomniane i aż się nie chciało za szybko jechać, żeby podziwiać te krajobrazy. Uważam, że to najpiękniejsza, najbardziej malownicza autostrada na świecie, jaką jechałam :)
Kemping wcześniej znaleźliśmy w miasteczku Radovlijca, jakieś 20 km przed Kranjską Gorą. Trafić nie było trudno :).
Po rozbiciu namiotu polecieliśmy na obiadek do chińskiej restauracji, dla odmiany ;-) Sklepy, oprócz piekarni były pozamykane, bo to przecież niedziela. Po czym wróciliśmy na kemping, bo w planach mieliśmy wycieczkę. A na kempingu widok na Alpy tak piękny, że aż się oczy nam świeciły :)
Niestety, przyszła sobie mała chmurka i jak zaczęło lać, tak patrzeliśmy gdzie i kiedy namiot, nieco już wiekowy, zacznie cieknąć. Stracha mieliśmy niezłego, bo nawet głupiej folii budowlanej nie było jak kupić, niedziela nie ? :D Po godzinie przestało padać, wylazło niemrawe słoneczko. Odczekaliśmy pół godziny , żeby ulice trochę obeschły i pojechaliśmy.
No, gdzie? No przecież, że do Planicy :D Bo od niej, tak naprawdę, cała moja miłość do Słowenii się wzięła. Od tej najcudowniejszej na świecie skoczni mamuciej.
Planica okazała się haczykiem, magnesem, tak silnym, że tę Słowenię , planując z Selmenem podróż do Chorwacji, wmusiłam niejako, sugerując że jak już mamy jechać przez tej kraj, to zobaczmy choć troszkę, bo szkoda by było tylko przejechać i nic nie zobaczyć. No i przepadłam. Zakochałam się w Słowenii na dobre :)).

Okiem Arcona

Autostrada jak autostrada, fakt że przyjemnie się nią jechało, z górami niemal na wyciągnięcie ręki przed sobą... Ale droga równoległa do autostrady, prowadząca od Radovljicy do Kranskiej Gory...
Powiem tak - nie umiałem zapanować nad manetką gazu, 110 km/h pojawiło się jakoś tak samo, i te winkle... łagodne i nie za ciasne, ale zdecydowane, na przemian w lewo i w prawo, wzdłuż drogi rzeka, po obu stronach drogi górskie pasma...
Nawierzchnia dobra, ruch minimalny... Przejazd przez most w Zgornje Rute z widokiem prosto na Alpy... Jak dojechałem do Planicy, moją pierwszą myślą było "umarłem, i jestem w motocyklowym niebie". A to był dopiero początek :)

Okiem oleńki

Trasa do Planicy przepiękna, mnóstwo winkli, dookoła Alpy Julijskie, przepiękne, majestatyczne i łazić po nich nie muszę :D :rotfl: . Wystarczy podziwiać. Od Jesennika Triglav widać jak na dłoni - robi wrażenie.
W Planicy widać wielkie zmiany, od kiedy to byliśmy tam 5 lat temu. Mniejsze skocznie : K-60 i K-90 elegancko odbudowane, rozgrzebana 120-tka i moja najpiękniejsza, najcudowniejsza , najwspanialsza na świecie Velikanka...
Też widać, że coś robią (takie słyszałam pogłoski, że po tym , jak Norwegowie przebudowali skocznię w Vikersund i prym w rozmiarze odebrali Planicy, Słoweńcy sobie postawili cel , że przebudują Velikankę i nadal będzie największą skocznią na świecie), choć sama skocznia nietknięta jeszcze. A dookoła góry, góry, góry... Cudo zupełne. Tak piękne krajobrazy, że tylko patrzeć i podziwiać :).
Ponapawaliśmy się skocznią, cudownymi widokami, bo droga tam już się kończy, czyli koniec świata ;-). Absolutnie piękny. W drodze powrotnej na stacji paliw spotkaliśmy zabytkowy samochód (nawet nie wiem, co to za marka). Na foteczce uwieczniony, może ktoś zgadnie :)). Jako ciekawostkę powiem, że w przeciągu kilku dni spotkaliśmy sporo takich zabytkowych maszyn i ludzi poubieranych odpowiednio , panie w chustach, panów w pilotkach i goglach , bo dachy miały wszystkie odkryte.
Robiły niesamowite wrażenie na drodze pełnej nowoczesnych aut. Najwięcej ich jechało , jeden za drugim, dwa dni później kiedy jechaliśmy do Predjamy. Może jakiś zlot był, nie wiem, wiem natomiast, że wszystko to były pojazdy ze słoweńskimi rejestracjami.
I wróciliśmy na kemping. W prognozach na jutro przewidują ulewy. Ano zobaczymy. Na razie czyste niebko i żadnego upału :)
Aaaaa i tu też są bociany :D.
Przejechane w sumie ok. 200 km. ( a mówiłam, że tu wszędzie blisko :D )

A to kolejna porcja foteczek: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 9555322513


24-06-2013 Dzień 5

Okiem oleńki

Okazało się, że te ichnie pogodynki jednak niewiele się mylą. Rano wstaliśmy dość wcześnie, nos za namiot... oho! Coś się niedobrego z tym czystym wczoraj niebkiem stało :( Jakieś takie paskudne szaro-czarne chmurzyska wiszą. Na bank padać zacznie lada chwila. Trudno się mówi, może nie będzie padać przez cały dzień :D Nadzieja matką głupich, ale nie uprzedzajmy faktów ;-)
Postanowiliśmy poczekać i zobaczyć, co też z tych chmurzysk wyniknie. Jak codzień najpierw łazienka, kaweczka, śniadanko.
W ramach tego czekania, żeby w namiocie nie siedzieć bezczynnie, zaopatrzeni w kurtki przeciwdeszczowe, ruszyliśmy zobaczyć Stare Miasto. Niech chociaż jakiś pożytek będzie z tego siedzenia na miejscu :D Przy okazji jakieś zakupy śniadaniowo - kolacyjne się zrobi :)
Radovlijca to małe, sympatyczne miasteczko, a niewielkie Stare Miasto, leżące na morenie czołowej lodowca Bohinj, składa się z głównego placu i kilku pomniejszych uliczek. W tymże mieście urodził się słynny słoweński pisarz i historyk Anton Tomaz Linhart (1756r.), ceniony do dziś dnia przede wszystkim za wkład w rozwój świadomości narodowej i za podniesienie rangi języka słoweńskiego w epoce oświecenia.
Idąc od kempingu w kierunku starówki trafiliśmy na pomnik p. Linharta i nie omieszkaliśmy uwiecznić go na fotce :)
Kawałek dalej trafiliśmy na zabytkowy dom z charakterem, który zbudowany został na wzniesieniu z widokiem tak pięknym na dolinę, że wart był każdych pieniędzy :) Urocze Stare Miasto ledwie udało nam się zobaczyć w kawałku, bo zaczęło padać. A tylko kilku kamieniczkom, z pięknymi freskami i dziwnymi rzeźbami udało nam się nam przyjrzeć :(
Schroniliśmy się do kafejki. Arek zamówił jakiś soczek, ja espresso. Podane w maciupeńkiej filiżaneczce z szklanką wody. Po co ta woda? Woda to z nieba leci właśnie ;-) Szatan to był o straszliwej mocy, nie kawa :D I podobno oni tam tą wodą popijają kawkę, żeby nie paść trupem ;-) Ja przyzwyczajona, kawkę wypiłam dwoma łyczkami (a śmiało mogłam jednym, ale nie będę wiochy robić) i żadna woda nie była mi potrzebna :D Posiedzieliśmy pół godzinki, deszcz nie miał zamiaru przestać padać, więc ruszyliśmy z powrotem na kemp, po drodze robiąc zakupy, bo co niby innego mieliśmy zrobić :)
Z planowanej wycieczki do Bledu wyszły nici, bo rzetelnie padało non stop do 20:00. Nosa z namiotu nie szło wyściubić.
To znaczy szło, pod daszek do kibli, gdzie Arek ławeczkę wyciągnął i tak żeśmy kursowali wte i wewte przez ładnych kilka godzin :D
Poza tym to góry i dość chłodno się zrobiło (taki sobie spadek temperatur o jakieś 20 stopni :D), więc na wieczór, w pobliskiej pizzerii uraczyliśmy się miejscowymi trunkami: borovinówką i trnavicą, czy jak ich tam zwał :D Grunt, że rozgrzewało. A potem tylko palce trzymaliśmy, żeby w nocy nie padało i żeby można było na sucho się nazajutrz spakować i ruszać dalej.

Kilometrów zero, chyba że w nogach ;-)

Okiem Arcona:

Deszcz, jak się siedzi pod namiotem, to kiepska sprawa. Mokro, zimno, do domu daleko, i nawet piwo za bardzo nie smakuje :(
Zgryzoty dodawał fakt, że namiot ma już swoje lata, rozłożeń i złożeń przeżył wiele w różnych warunkach, i z biegiem czasu stał się nieprzemakalny inaczej. Tzn. jak pada deszcz, to dostaje kataru i kapie na mieszkańców. Mnie to tak znowu bardzo by nie przeszkadzało, ale wiecie jak jest: kobita lamentuje, wieszczy powódź, domaga się budowania łodzi, słowem: "chłopie, dawno mówiłam żebyś wyrzucił ten namiot, trzeba było wziąć inny, a teraz zrób coś, bo ja w mokrym siedzieć nie będę i już". W zeszłym roku miałem taki fajny koncept, że jak zaczęło padać, to niczym iluzjonista królika z kapelusza, ja wyciągnąłem z kuferka cienką folię malarską, hyc ją na namiot i nieprzemakalność przywrócona. Sztuka na raz, ale na szczęście wtedy więcej nie padało.
Szkoda tylko, że upojony spektakularnym sukcesem, zapomniałem po powrocie kupić nową folię :(. No i teraz - dupa zbita, a raczej dupa mokra. Jakoś nie uśmiechało mi się jechać w deszczu i szukać słoweńskiej Castoramy. "Trzeba sobie jakoś radzić, jak powiedział baca zawiązując buta dżdżownicą" - pomyślałem, i doszedłem do wniosku, że w obecnej sytuacji nasze motocykle są bardziej odporne na wodę niż nasz namiot. Sądzę, że było im trochę przykro, gdy ściągaliśmy z nich pokrowce i przykrywaliśmy nimi namiot, przypinając je klamerkami do bielizny - ale czego się nie robi dla świętego spokoju i uniknięcia niewieścich lamentów :D
Widok do obejrzenia na zdjęciach. Lało porządnie, bo pod wieczór w warstwach pomiędzy pokrowcami zebrało się dobre kilka litrów wody, tworząc solidne balony ;) W każdym razie, pomysł się sprawdził a namiot nie przeciekł. My zaś przez cały dzień chroniliśmy przed deszczem swoje tyłki na ganku koło łazienek, popijając na zmianę piwo puszkowe i herbatę gotowaną przy pomocy radzieckiej grzałki. Ochrzciliśmy ten dzień "Piknikiem pod wiszącym zlewozmywakiem" :D


A tu foteczki: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 1787225777


25-06-2013 Dzień 6

Okiem oleńki

Radovlijca - Bled - Vipava całość ok. 145 km. Trasa żadna, bo tu naprawdę wszędzie blisko, o czym już wcześniej pisałam :) Blisko, ale jakie widoki. A jakie przygody :D Ale nie uprzedzajmy faktów ;-)
Ranek obudził nas pochmurny, ale nie padało, co już napawało optymizmem. No i temperatura do jazdy w sam raz, tak ze 20 stopni. Pakowanie obozowiska poszło szybko i sprawnie. Miał być Bled i był :) I tam też spotkaliśmy pierwszych Polaków w Słowenii. Byli to wycieczkowicze, którzy wracając do kraju z Chorwacji zwiedzali to, co jest w każdym przewodniku. Czyli własnie Bled, z przepięknym jeziorem, oraz górującym nad miasteczkiem zamkiem na wzgórzu. Jeden ze słoweńskich poetów opiewał to miasteczko, jako drugi Eden, pełen czaru i uroku. Tu dygresja: napotkani rodacy na pytanie, jak podoba im się Bled, powiedzieli: "no ładny, ładny, ale w Chorwacji jak jest pięknie" :D Osobiście mam nieco inne zdanie, ale to też później.
Na jeziorze znajduje się wyspa z przepięknym kościółkiem. Z brzegu widać zarówno wyspę, jak i piękny zamek . A dookoła górują Alpy Julijskie. Widok niesamowity :) Szkoda tylko, że było pochmurno i całego uroku tego miejsca zdjęcia nie oddały. Na wyspę w ciągu dnia kursują pletny, czyli gondole i można sobie to miejsce zwiedzić. Jedynym mankamentem jest to, że mnóstwo tam turystów. Ale tłoku specjalnego się aż tak nie odczuwa. Wielka szkoda, że nie udało się tych cudów zobaczyć z bliska, ale czas nas gonił. Zapowiadali po południu deszcze, więc trzeba było ruszać w kierunku Vipavy.
Jeszcze w Bledzie zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, żeby się zatankować. I co się okazało? A to, że Arek w tylnej oponie w ogóle powietrza nie ma. Dziw jakiś :wielkieoczy: Koło dopompować nie sztuka, ale chłopak oglądać tę oponę zaczął i znalazł. Gwoździk mały sobie siedział i jak się go wyciągnęło, powietrze uciekało tylko syk szedł.

Okiem Arcona

Już od wyjazdu z kempingu coś dziwnie mi się motocykl prowadził, bo prosto jechał niby normalnie, ale żeby skręcić, to trzeba się było mocno napracować ;) Mój błąd, że od razu nie zatrzymałem się i nie zszedłem z motocykla sprawdzić, co się dzieje :( Dobrze, że do Bledu było blisko i jechaliśmy bocznymi drogami, a nie autostradą.

Okiem oleńki

W Słowenii akurat święto narodowe, wszystko pozamykane, na stacji zestawu do kołkowania niestety nie mieli. Na szczęście mieliśmy wykupione Asisstance w porządnej firmie Generali (bo najtaniej :D). Arek telefon wykonał, ubezpieczyciel za chwilę oddzwonił, wypytał o wszystkie szczegóły i kazał czekać. Nastawiliśmy się na to, że chwilę to potrwa i nawet sobie wyliczać zaczęliśmy ileż też ta pomoc będzie jechać i skąd: blisko Kranj, nieco dalej Lubljana... W kwadrans po telefonie z bocznej uliczki Bledu wyjechała pomoc drogowa, czym tak mnie zaskoczyła, że samej operacji naprawy nie zdążyłam uwiecznić, tak mnie szybkość reakcji zdumiała. Pięć minut i chłop uporał się z problemem :)) Można było ruszać dalej. Najpierw tą cudowną, malowniczą autostradą, a potem piękną, krętą drogą wśród gór.

Okiem Arcona

Sam bym se naprawił, jakbym miał jakiś zestaw naprawczy :D No ale ze względu na limity bagażowe, polisa Assistance zajmowała mniej miejsca w kufrze niż jakieś zestawy czy pompki ;) Swoją drogą, to mój pierwszy gwóźdź w oponie od jakichś 20 lat...
A z tą piękną, krętą drogą to było tak: miałem zanotowaną na mankiecie (bo moja kosmiczna kurtka ma taki przezroczysty mankiet do wkładania różnych ważnych karteczek, mała rzecz a cieszy ;) ) nazwę węzła na autostradzie, gdzie mamy zjechać na ekspresówkę w kierunku Vipavy. No i jak zobaczyłem tę nazwę, to zjechałem z autostrady... prosto do miasteczka o tej samej nazwie co węzeł :D Ale nie zraziłem się tym zbytnio, tylko spojrzałem na mapę i zdecydowałem, że pojedziemy pozostałe 12 km drogą wzdłuż autostrady. I w ten sposób, zupełnym przypadkiem, znaleźliśmy się na drodze tak krętej, tak fajnej, że jeszcze taką nie jechałem :D
Nie były to serpentyny, ale łuki, na których nie odważyłem się jechać szybciej niż 60 km/h w maksymalnym (jak dla mnie) pochyleniu. Jak dojechaliśmy na miejsce, miałem takiego banana na twarzy, że Ola stwierdziła, że to na pewno nie był przypadek i że zjechałem z tej autostrady specjalnie :D

Okiem oleńki

Kemp mieliśmy 2 km od Vipavy w miejscowości Vrhpolje. Niewielki, czyściutki z przepięknym widokiem na góry i winnice usiane dookoła. Gospodyni na dzień dobry przyniosła nam sok z winogron z lodem, pyszny i orzeźwiający, bardzo przydatny przy rozbijaniu namiotu (mocno już ciepło było).
Na obiad poszliśmy spacerkiem do Vipavy z przeciwdeszczami w plecaku, bo chmury wisiały nad górami. Vipava, jak i okoliczne miejscowości leży w dolinie słynącej z winnych terenów. Mnóstwo tam producentów wina i można je kupić praktycznie wszędzie. Dolina Vipavy ma zachwycającą scenerię - na południu zaczyna się kras, a na północy lesiste wzgórza, zaś pomiędzy stoki pełne winnic.
Znaleźliśmy uroczą knajpkę nad rzeczką, a obiad tym bardziej nam smakował, że widok z tarasu knajpki był naprawdę prześliczny. Stare, przepiękne drzewa chylące się nad rzeką, która spływała kaskadką w dół i kaczki. A w oddali widać było kamienny mostek. Bajka nie widok. Trochę szkoda, że w trakcie obiadu deszcz zaczął padać i samego miasteczka nie zdążyliśmy obejrzeć.
Za to trafiliśmy na rzeczkę o nazwie Bela, która wodą płynie tylko okresowo. W lecie koryto przypomina kamienistą ścieżkę :)
Wracaliśmy w strugach deszczu te 2 km na kemp, niektórzy boso :D, bo okazało się że klapki wilgoci nie lubią , ale deszcz był ciepły, więc w sumie bardzo sobie tę rozrywkę chwaliłam :).
Za to po powrocie gospodarze poczęstowali nas bimberkiem własnego wyrobu, żebyśmy się rozgrzali i zasugerowali, żeby nasze rumaki pod dach schować, co też uczyniliśmy :)) Słoweńcy to naprawdę przemiły, serdeczny naród :)
Padać dość szybko przestało, a że byliśmy w winnym regionie, nie wypadało miejscowego winka nie spróbować :D Poszliśmy krętymi uliczkami do domu, gdzie winko sprzedawali i nawet można było je wcześniej spróbować. Chłopak nas po piwniczkach oprowadził, degustację przeprowadziliśmy i kupiliśmy flachę białego, doskonałego wytrawnego winka o nazwie Sauvignon Tomazic Josef. Pychota za 6 eurasów pite w byle jakich szklankach z duralexu.
Jutro w planach Predjamski Grad.

Okiem Arcona

Wizytówkę winnicy i filmik pokazujący urok doliny Vipavy można zobaczyć sobie tu: http://www.slovenia.info/?vinska_cesta=335


I kolejna porcja fotek: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 3753891793


26-06-2013 Dzień 7

Okiem oleńki

Tym razem rano nie obudziło nas słoneczko, ani nawet twarde podłoże, tylko "czarny" walący w dzwon kościelny. I to nie jednorazowo :/ Jak zaczął o 6 rano, tak dzwonił potem o 7.00 i o 8.00. A że kościół tuż obok, to nawet korki w uszach nie pomagały. A przecież, do diaska , to nie niedziela, tylko środa, normalny dzień tygodnia. Echo od dzwonu szło takie, że budziło kury, krowy, konie, ludzi i wszystko co żywe. A co już obudzone, hałas robi. Okoliczne traktorki wyjechały też w pole ;-)
Rekompensatą za tą przymusową pobudkę było ślicznie świecące słoneczko :).
W planach na dzień dzisiejszy był przede wszystkim Predjamski Grad. Przepiękną, krętą drogą dość szybko tam dojechaliśmy. Predjamski zamek wygląda jak z bajki. Jest jednym z najpiękniejszych zamków nie tylko w całej Słowenii, ale także w Europie. Wznosi się dumnie na poszarpanym wzgórzu, oddalonym o 10 km od jaskiń w Postojnej. Właściciel tego zamku Erasmus Lueger, uważany w legendach za słoweńskiego Robin Hooda, w rzeczywistości był romantycznym, ale okrutnym rozbójnikiem, który był solą w oku nie tylko okolicznym elitom. W czasie oblężeń zamku, kpił sobie z przeciwników, którzy chcieli zmusić go do poddania głodem. Nie mieli zielonego pojęcia o tajnym przejściu jaskiniami, ciągnącymi się aż do Vipavy, gdzie lokalny watażka zaopatrywał się w zapasy, by przeciwników obrzucać później wiśniami :D :rotfl: Zginął jednak, zdradzony przez przekupionego sługę, od kuli - w miejscu, gdzie każdy król chodzi piechotą.
Zamek jest przepiękny i każdego, kto znalazłby się w tych okolicach, zachęcam do jego zobaczenia i zwiedzenia. Wygląda dokładnie tak, jak na fotografiach. Jakby w skale wykuty i faktycznie mury zamkowe ze skałą tworzą przepięknie połączona całość. Podobno kiedyś takie zamki były częściej spotykane, ale ten jeden jedyny na całą Europę , w tak idealnym stanie się uchował. Z okien zamku rozpościerają sie przepiękne widoki na dolinę. Idealna lokalizacja obronna. Zamek wtopiony w skałę, ktorą miał za plecami, a dookoła wszystko widać jak na dłoni :-)
I jeszcze te jaskinie... Rzecz jasna, jaskinie też zwiedziliśmy, bo częściowo udostępnione są turystom. Zdjęć w jaskiniach robić nie można, żyją tak kolonie nietoperzy i byłoby to naruszeniem ich cyklu życiowego, gdyby budziły je lampy błyskowe, nie mówiąc już o bezpieczeństwie zwiedzających. Nietoperze widzieliśmy, wisiały sobie u sklepienia jaskiń, a od czasu do czasu pojedyncze sztuki się przemieszczały w inne miejsca. Pomału wracaliśmy na parking, na którym wygrzewały się prześliczne kocury :D
Wcześniej, w przewodniku wyczytaliśmy, że dość blisko, po drodze wręcz, jest miasteczko Stanjel, z którego roztacza się nieziemski widok na Słowenię i Włochy. I chcieliśmy tam pojechać, tym bardziej, że mało kto o nim wie i pewność 100% mamy, że nikt z opisujących swoje wyprawy tam nie był, ale... jak w Postojnej wyszliśmy ze sklepu, takie chmury zobaczyliśmy, że czym prędzej na kemp wróciliśmy. I ledwo przyjechaliśmy, zaczęło popadywać. Motongi do garażu, a my na obiad do lokalnej knajpki. Tam też została moja kurtka przeciwdeszczowa , zawieszona na oparciu krzesła, o której na śmierć zapomniałam, tym bardziej że jak wychodziliśmy deszcz zrobił sobie przerwę, a w wiosce szykowała się jakaś impreza.
Okazało się, że to na okoliczność odsłonięcia pomnika upamiętniającego uzyskanie niepodległości. Lokalne władze były, kapela dęta raźno przygrywała, jacyś rzymianie się plątali i znów nic człowiek zobaczyć nie mógł, bo deszcz zaczął lać. Cóż, trudno się mówi.
Jutro słoweński Adriatyk. Może tam pogoda nieco stabilniejsza będzie. I może "czarny" nie będzie walił codziennie bladym rankiem w dzwony , bo ciężko strzymać. I same inwektywy na usta się cisną ;-)

Przejechane ok. 80 km.

Okiem Arcona

Zamek faktycznie bardzo ładny i nietypowy, skoro nawet mnie się podobał ;) A deszczowe chmury rzeczywiście jakoś nas prześladowały, więc chociaż okolice były przepiękne, to po konsultacji z prognozami pogody postanowiliśmy przenieść się nad morze, żeby przynajmniej przestać moknąć w dzień i marznąć w nocy, ot co :)


I kolejne fotki: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 0249708481


27-06-2013 Dzień 8

Okiem oleńki

Oczywiście znów obudziły nas cholerne dzwony :/ Słoneczko sobie świeciło, jak gdyby nic. Pogoda śliczna, ale zwijamy manele i jedziemy. Najpierw kierunek Stanjel, potem Adriatyk. Droga prowadząca do Stanjela to winkle aż za piękne, jak dla mnie. Arek wniebowzięty :D

Okiem Arcona

Nie, no bez przesady :) Droga musiała się wspiąć w pewnym miejscu ostro pod górę, to i pojawiło się kilka "agrafek".
Z pełnym obciążeniem, pod górę, ciasny zakręt o 180 stopni wyprofilowany jeszcze nie wiadomo czemu ku zewnętrznej - to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Ale redukcja do dwójki i jedziemy. Na swoim bandziorze jakoś tego mocno nie przeżyłem, ale Ola musiała się nieźle napocić ;)

Okiem oleńki

Wąziutkimi, krętymi dróżkami wijącymi się wśród gór i wioseczek dotarliśmy do małego, leniwego miasteczka. Turystów zero :D To wspaniałe małe miasteczko o pomarańczowych dachach w Krasie to prawdziwy skarb. Miejsce jedyne w swoim rodzaju. Położone wśród obsadzonych winnicami wzgórz ma własny zamek i kościół, a zewsząd rozciąga się wspaniały widok na Słowenię i Włochy. Posiada też przepiękny ogród zaprojektowany i zbudowany w 1920r. przez Enrico Ferrari, stąd też nazwa ogrodu: Ferrarijev vrt. Widok z ogrodu zapierał dech w piersiach. Chyba nigdzie na świecie nie ma takiego miejsca, z tak cudownymi widokami :)
Tu dygresja: Stanjela nie znajdziecie w polskiej wikipedii. Nie ma nigdzie słówka na temat tego niezwykłego miasteczka. My dowiedzieliśmy się o nim z przewodnika National Geographic napisanego przez parę anglików, którzy odwiedzali Słowenię dosłownie dziesiątki razy :).

Okiem Arcona

Nie dość, że turystów zero, to i mieszkańców zero. Być może miało to związek z południową porą, ale miasto wyglądało jak wymarłe. Spotkaliśmy tylko trzech panów popijających piwko koło sklepu przy głównej drodze, ale za samymi murami miasta, o ile dobrze pamiętam, nie widzieliśmy ani jednej osoby. Było to dość niesamowite wrażenie - cudowna architektura, piękne ogrody, niezwykłej urody widoki - i w całym mieście tylko nas dwoje :)

Okiem oleńki

Uwieczniliśmy urokliwe krajobrazy i pojechaliśmy dalej, w kierunku na Koper, Piran i cięliśmy tą cudowną autostradą; wśród gór, tunelami zbudowanymi pod nimi. Do miejscowości adriatyckich całkiem blisko, a jakaż inna architektura. Jakby człowiek żywcem we Włoszech się znalazł.
I nie bez powodu, bo Wenecjanie, których miasto rozpiera się po drugiej stronie zatoki, pozostawili w Koprze, Izoli, a w szczególności w Piranie niezatarty ślad swojego panowania - architekturę miast. Słoweńskie wybrzeże pod tym względem , a także kuchni , przypomina pobliskie wybrzeże włoskie. Po wyjechaniu z ostatniego tunelu oczom naszym ukazał się kawałek Adriatyku w panoramie gór i Koperu na nich położonego. Słonko, morze, ciepełko :))

Okiem Arcona

Nie tak od razu, bo zamiast wracać do autostrady, wybrałem znowu boczną drogę prowadzącą przez góry do ekspresówki :)
No i znowu motocyklowa bajka - zakręty, zakrętasy, winkle. Serpentyna była tylko w jednym miejscu, za co oczywiście dostał mi się ochrzan, bo Oli akurat dokładnie tam złośliwie pojawiła się ciężarówka jadąca z góry :D Później kawałek ekspresówką, potem już autostrada w kierunku morza.No i zaczęły się nagle zmieniać widoki, z typowo górskich na takie trochę wyżynne, widać było że zjeżdżamy w dół, dookoła coraz szersze panoramy. Nagle zrobiło się zdecydowanie cieplej. I wtedy na horyzoncie pojawiło się morze :) Ten moment, kiedy jadąc drogą w kierunku wybrzeża pierwszy raz zobaczy się morze, ma w sobie coś magicznego. Po chwili Koper, Izola, porty, skończyła się autostrada i zaczął się ruch jak na drodze pod Koszalinem. I wtedy już wiedzieliśmy na pewno, że jesteśmy nad morzem :)

Okiem oleńki

Kemp znajdował się pod Portorożem (czyli Portem Róż) w miejscowości Strunjan. Kemp spory, ale ciaśniutko od domków (były to przyczepy kempingowe zabudowane tak, że wyglądały jak domki letniskowe). Znaleźliśmy miejscówkę, namiot rozbiliśmy i czym prędzej pod prysznic poszliśmy, bo zrobiło się wręcz upalnie.
Kemp był podzielony na teren z domkami i teren pola namiotowego, z tym że teren pola przypomninał wąskie tarasiki i nie można tam było postawić motocykli. Uprzejma pani z recepcji pokazała nam miejsca, gdzie możemy się rozbić w części dla domków. Miejsca mało, ale najlepsze wydawało nam się blisko wejścia, zasłonięte od nieruchliwej uliczki wysokimi krzakami, z restauracją po drugiej stronie, co wydawało się atutem :D Jaki to atut okazało się później :D
Póki co, zadowoleni z życia (nie ma kościoła , nikt dzwonić nie będzie) na piechotkę powędrowaliśmy do pobliskiego Portoroża na obiadek złożony z owoców morza. Droga praktycznie wyłącznie dla pieszych i kierowców 2oo, wiodła brzeżkiem miasteczka przez tunel, który został zbudowany w 1902r. jako kolejowy. Wrażenie na nas zrobił niesamowite i na pewno spodobałby się Mikiemu. W internecie wyczytaliśmy później, że kolej wąskotorowa jeździła tamtędy aż do 1935 roku.
Obrzeża Portoroża to wzgórza obsiane wielkimi, pięknymi domami, które same w sobie może i nie były jakieś architektonicznie cudowne, ale w połączeniu z roślinnością wyglądały przepięknie, robiły naprawdę wrażenie.

Okiem Arcona

Wspomniana kolej wąskotorowa z Triestu do Poreca, zwana Parenzaną, ze względu na mnogość zakrętów i podjazdów, jeździła dość powoli. Średnia prędkość wynosiła 25 km/h, a cała podróż wraz z przystankami trwała około 7 godzin. W najwolniejszych miejscach, pasażerowie mogli swobodnie wyjść z pociągu, zerwać owoc z drzewa w mijanym sadzie, lub załatwić potrzebę (w pociągu nie było toalet) i wrócić do wagonu. Zdarzało się, że na szczególnie stromych podjazdach lokomotywa nie miała dość sił, by pociągnąć wagony i pasażerowie musieli wysiadać z pociągu i go popychać. W innych miejscach dzieci smarowały tory figami, by później z krzaków obserwować, jak koła lokomotywy się ślizgają, a podróż kontynuowano dopiero po wyczyszczeniu szyn :)
Spacer tunelem ze Strunjanu do Portoroża to ok. 1,5 km. Niesieni głodem, pragnieniem i smakiem na rybkę, pokonaliśmy tę odległość w ekspresowym tempie :) Szybko znaleźliśmy restauracyjkę, otworzyliśmy kartę... i za diabła nie mogliśmy się zdecydować, tym bardziej, że większość nazw ryb kompletnie nic nam nie mówiło ;) W związku z czym, zamówiliśmy talerz dla dwojga z różnymi rodzajami ryb i innych owoców morza. Wybór okazał się być strzałem w dziesiątkę, nigdy wcześniej nie smakowały mi tak rybki nad morzem :D

Okiem oleńki

Rybeczki przepyszne, pożerane przez nas w całości okazały się niebem w gębie. No i piwko do tego obowiązkowe - Lasko zimne i pyszne :)) A dookoła widoki na palmy, strzeliste cyprysy, rozłożyste pinie i przepiękny lazurowy Adriatyk :) Żyć, nie umierać.

Trasa ok. 100 km.


Fotki z tego dnia: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 0598073729


28-06-2013 Dzień 9

Okiem oleńki

A teraz obsmaruję Włochów :D To znaczy nie obsmaruję, tylko samą prawdę powiem. Nigdy nie miałam zdania na temat Włochów, bo osobiście się z nimi nie zetknęłam, jedynie z nielicznych filmów wiedziałam, że to okropnie krzykliwy naród. Nad słoweńsko-chorwacki Adriatyk jeździ ich cała masa, z tej prostej przyczyny, że u nich jest dużo drożej. Narazili się nam na kempingu w Strunjanie.
Knajpa przez dzień i wczesny wieczór nie przeszkadzała nam w żadnej mierze, ale w nocy….
Gwar i hałas, jak na Marszałkowskiej w południe, prawie że wrzaski. I jakoś Słoweńców za bardzo słychać nie było, a jedynie Włochów. Darli się jakby ich ktoś żywcem ze skóry obdzierał i gdzieś mieli to, że ludzie na kempingu próbują spać. Na nic się korki w uszach zdały. Poza tym twierdzę, że to okropne brudasy, co ujawniło się od pierwszego kopa w łazienkach. Walające się po ziemi zużyte ręczniki papierowe, zwoje papieru toaletowego (nie zużytego, ale pizgniętego byle gdzie, zamiast trafić do śmietniczki, która stała sobie prawie pusta), sedesy brudne od pozostałości, bo po co po sobie sprzątać, skoro ktoś to robi. Kibel był czysty zaraz po sprzątnięciu, a już w kwadrans później sprawiał wrażenie, jakby tornado przeszło. I to w damskiej toalecie. Aż strach pomyśleć, co działo się w męskiej.
Dotychczas na każdym kempingu, na którym nocowaliśmy, było cicho, czyściutko, śmieci elegancko posegregowane leżały w śmietnikach, pachniało odświeżaczami, a z sedesów można było jeść. Ale tam nie było ani jednego kampera ze słonecznej Italii. Tym sposobem Włosi na kempingu przyczynili się do niezłomnej decyzji, że do Włoch nie pojadę za skarby świata.

Okiem Arcona

Potwierdzam, straszne brudasy. O męskich toaletach na wszelki wypadek nie będę opowiadać.

Okiem oleńki

Chcieliśmy tego dnia zwiedzić Piran, a że to bliziutko, ok. 3 km, więc nie zawracaliśmy sobie głowy odpalaniem motocykli, tym bardziej, że turyści pojazdami mechanicznymi do Piranu wjechać nie mogą. Brzegiem morza byłoby bliżej, ale brzeg to kamloty okrutne, na których nogi można było połamać. Więc poszliśmy znajomym tunelem do Portoroża i dalej do Piranu, i wszystko było by fajnie, gdyby nie trzeba było zasuwać pod ostrą górkę, bo potem w dół już luzik.

Okiem Arcona

Z plaży koło naszego kempingu było widać wieżę kościoła w Piranie, ale drogi wzdłuż brzegu nie ma, tylko kamieniste nabrzeże. Przejść od biedy by się dało, ale byłoby to skakanie z kamienia na kamień, jak na gołoborzu w Górach Świętokrzyskich ;)

Okiem oleńki

Po drodze palmy, strzeliste cyprysy, pinie, przepięknie kwitnące oleandry. Na szczęście gorąco nie było, więc spacerek był nawet przyjemny :-). Przechodząc przez Portoroż widać titowskie hotele, ohydne bryły szpecące to miasteczko. Portoroż bardzo stara się zmienić swój wygląd, ale z tymi starymi hotelami niewiele można zrobić, oprócz odnowienia. Chciałam nawet fotkę jednemu z nich zrobić, ale był pomalowany na tak wściekłą czerwień, że tyłem się do niego odwracałam. Reszta domków w ładnych pastelowych kolorach oranżu z pomarańczowymi dachami. Ogrody przy domach zrobione systemem tarasowym, bo tam mocno spadziście. Piran wyglądał o niebo lepiej, choć styl architektury odbiega od reszty Słowenii. Gołym okiem widać wpływy weneckie i włoskie. Nie jest to mój ulubiony styl, ale trzeba przyznać, że ma swój urok :) O historii Piranu nie będę pisać, bo miasto jest znane i każdy może sobie poczytać w necie, jeśli ma taka ochotę ;-)
Zatopiliśmy się w tych wąziutkich uliczkach, rodem przypominające te z filmów Felliniego i mieliśmy wrażenie, że za chwileczkę Sophia Loren z któregoś okna się wychyli ;-)

Okiem Arcona

Mnie się raczej wydawało, że Sophia wyjdzie zza rogu w jednej ze swoich rozkloszowanych sukienek, stukając obcasami po bruku, i krzyknie „Marceeeeeeellooooo!” :D

Okiem oleńki

Uliczki są tak wąziutkie, że śmieci są popakowane w workach, stoją przytulone do budynków w oczekiwaniu na ich zabranie. A zabiera je chłop jeżdżący motocyklem z przyczepką przypominającą wózki do rozwożenia mleka popularne u nas w latach 70-tych XX w. :D
Nie ma miejsca na żadne śmietniki. Niestety niektóre zabytki Piranu są w opłakanym stanie, ponieważ właściciele rzadko mogą sobie pozwolić na renowacje zgodną z rygorystycznymi zasadami ochrony zabytków. Jednak to właśnie zaniedbanie nadaje swoistego uroku temu miastu. Wpływy włoskie odzwierciedlają się nie tylko w tych wąskich uliczkach, ale i praniu wywieszonym za oknami z drewnianymi okiennicami i we wszędobylskich skuterach. Jedni jeżdżą w kaskach, inni bez. Widzieliśmy listonosza, który jechał skuterkiem bez kasku, w jednej ręce trzymał przy uchu telefon, a w drugiej kierownicę :) Obejrzeliśmy główny, pokazowy plac Piranu, nazwany imieniem kompozytora tutaj urodzonego - Tartinjev Trg z najpiękniejszymi i najbardziej wyszukanymi budowlami sięgającymi czasów Republiki Weneckiej. Potem poszliśmy w kierunku wieżyczki, stanowiącej punkt widokowy. Miasteczko położone jest malowniczo na własnym półwyspie, z trzech stron otoczonym przez morze. Z tej wieżyczki rozpościera się przepiękny widok na Piran i zatokę Wenecką, widać bardzo dobrze Chorwację, Triest i, przy dobrej widoczności, włoskie Alpy. Z tej perspektywy dopiero widać, jak wąskie i kręte są uliczki tego średniowiecznego miasteczka.
Potem poszliśmy na najdalej wysunięty cypelek w Słowenii. Jest tam kościółek, który równocześnie służy jako latarnia morska. Adriatyk ma przepiękny, lazurowy kolor, a brzeg usiany wielkimi kamieniami nadaje temu miejscu niezwykły urok.
Dość wcześnie jeszcze było, za wcześnie na obiad, ale na lody w sam raz. I po raz pierwszy w życiu przytrafiło się nam tak, że zdjęcie deseru z menu idealnie odpowiadało rzeczywistości. Żebym tak truskawek nie lubiła, w życiu bym takiej porcji nie wrąbała :D Ale namiętność jest silniejsza od wszystkiego, nawet łyżeczkę oblizałam :rotfl: Piran pełen jest restauracji, restauracyjek, kawiarenek i kafejek, a wszyscy kelnerzy jako żywo przypominają Włochów. I żegnają się z klientami we wszystkich możliwych językach, nawet po polsku :) Wracaliśmy już autobusem, bo leźć pod górę nam się nie chciało po tak sycącym deserze.
Z kempu poszliśmy na plażę. Arek tyłek zamoczył i nawet popływał w tej słonej zupie, ja natomiast kostiumu nie wzięłam, a po sklepach były owszem, ale rozmiarowo nie za bardzo. Jak dół dobry, to miseczka na ćwierć cycka, a jak miseczka dobra, to dół na trzy moje tyłki.
I tym sposobem nie wykąpałam się w Adriatyku wcale, nogi tylko zamoczyłam i słone palce oblizałam (zupę można było na mnie śmiało ugotować :D)

Okiem Arcona

Musiałem się wykąpać (być nad Adriatykiem i nie popływać?), niestety jak na moje standardy, to woda była zimna, ok. 20 stopni. To jednak dopiero początek lata.
Natomiast ciekawostką jest, że tuż koło naszego kempingu znajdowały się „pola solne”. Jest to miejsce przy brzegu Adriatyku, gdzie słona woda na dużym, płytkim obszarze odparowuje i umożliwia pozyskiwanie soli morskiej. Podobno nie jest to prowadzone już na taką skalę jak kiedyś, ze względu na inne, tańsze technologie, ale nadal w ograniczonej ilości ta sól jest produkowana i jest cholernie droga :)

Okiem oleńki

Na obiadek poszliśmy do kempowej restauracji, gdzie zamówiliśmy przepyszne rybki, zwane „girice”. Było to niebo w gębie do tego stopnia, że człowiek zeżarłby tyle, ile by mu dali; pękałby w szwach, a jadłby dalej; gorsze od słonecznika :D Tam też dowiedzieliśmy się, że właśnie tego dnia na kempingu robią małą imprezę z okazji oficjalnego otwarcia sezonu turystycznego. Wszystkich gości serdecznie zapraszali. Mieliśmy złe przeczucia i z tego powodu przestawiliśmy namiot nieco dalej, żeby uniknąć hałasu, ale postanowiliśmy wpaść i zobaczyć, co też tam się będzie działo.

Okiem Arcona

Z tym przestawianiem namiotu o jakieś 100 metrów była niezła akcja :) Chodziło o to, żeby zrobić to w miarę szybko, bez pakowania i rozpakowywania wszystkich gratów. I tak, wszystkie nasze ciuchy itp. wrzuciłem na materac, przykryłem śpiworem i zanieśliśmy sam materac na nową lokalizację. Ludzie musieli mieć niezły ubaw patrząc, jak targamy łóżko przez środek kempingu :D W drugiej kolejności odpiąłem namiot od podłoża i przenieśliśmy go w całości, rozłożony, razem z resztą gratów w środku. Potem przybicie namiotu, wsadzenie materaca do środka i zgrubne uporządkowanie rzeczy wewnątrz. Z całą operacją zmieściliśmy się w 30 minutach ;)

Okiem oleńki

Ściągnęli kapelę 2 osobową. Kapela podwórkowa taka, że u babci na wsi, na zabawie lepiej grają, a muza: italo disco lat 70-tych pomieszana z przytupami w stylu tyrolskim. Solista jako żywo przypominał wyglądem Skopiego :D Do tego serwowano piwko i liczne przekąski, rzecz jasna, nie za darmo. Tam też poznaliśmy motocyklistę z Hamburga. Okazało się, że chłopak spędza tu kilka dni, żeby się słonkiem nacieszyć, bo w Niemczech też pogoda do czterech liter nie podobna. Wśród biesiadników było mnóstwo Włochów, co wzbudziło nasz niepokój. Ano, zobaczymy co to będzie w nocy.
Jutro kierunek Chorwacja.
Kilometrów zero, chyba że w nogach :D.

A tu kolejne fotki oraz filmik z kapelą (na końcu): https://plus.google.com/photos/10919320 ... 2551587585


29-06-2013 Dzień 10

Okiem oleńki

No dali nam do wiwatu w nocy :/ Ludzi tam przyszło mnóstwo, im później, tym więcej ich było. Nie pomogło przeniesienie namiotu, nie pomogły korki w uszach, włoskie japy mają moc przerażającą, przebijającą się przez wszystko. W nocy darli się tak, że o spaniu mowy nie było, przynajmniej przeze mnie i tak do bladego świtu. A o świcie dwie rozchichotane panienki komentowały imprezę nie bacząc, że słychać je nawet w Piranie. Gdyby nie mocne postanowienie, że może jednak uda mi się oko przymknąć, wyszłabym z namiotu i za kudły wywlokła, a potem wysłała w Pireneje.
Dlatego dość wcześnie (Arek nawet śniadania nie zjadł, ale ja kawę musiałam wypić, bo padłabym trupem po godzinie) ruszyliśmy w kierunku Chorwacji.
Droga na Rijekę całkiem przyzwoita i mimo zmęczenia, jechało się w miarę dobrze, choć dość chłodno było (ok. 19 stopni). Ale może to i lepiej, bo ciepło mogłoby nas nieco uśpić. Na dzień dobry, zaraz za granicą ze Słowenią, na stacji paliw okazało się, że kibel płatny, a kolejka jak w dobie błędów i wypaczeń, za mięsem. Więc już nam się nie spodobało. Jak Słowenia długa i szeroka, kible były za free, a w nich mydełko, papierowe ręczniki, elegancki papier toaletowy. Ganc pomada czy to na kempach, czy stacjach benzynowych. I jeszcze Ci Włosi tabunami jadący nad chorwacki Adriatyk, no zobaczymy, jak to dalej będzie.
Za Rijeką wyjechaliśmy na tę osławioną magistralę adriatycką. Po kilku kilometrach okazało się, że gdyby nie Adriatyk można by śmiało krajobraz porównać do afgańskiego. Pustynia kamienna, góry z kamlotów gdzieniegdzie porośnięte skarłowaciałą namiastką krzaczków, a do tego piździło niemiłosiernie ze wszystkich stron naraz. Myślałam, że wietrzysko jest chwilowe, ale niestety okazało się nad wyraz trwałe. Do tego droga była kręta niemożliwie, ani kawałka prostej, żeby nieco odpocząć od zmagania się z wiatrem na tych zawijasach. Na okoliczności przyrody kompletnie nie zwracałam uwagi, bo mi się zwyczajnie nie podobała w tamtym momencie wcale.
Teraz wiem, że na moje nastawienie ogromny wpływ miała ta nieprzespana noc i zarwana poprzednia, do „pełni szczęścia” przyczynił się też silny wiatr. Nie potrafiłam docenić odmienności i uroku tego wybrzeża.
Z każdym przejechanym kilometrem rosła we mnie furia. Jechałam zła, nadęta i niezadowolona. Na usta cisnęły mi się nieparlamentarne słowa, a dusza warczała jak wściekła. Nie pamiętam, czy to było przed, czy kawałek za Senj, kiedy zrobiliśmy postój.
Pierwotnie w tych okolicach mieliśmy znaleźć nocleg, ale taka zła byłam i zniechęcona, tak bardzo nie podobały mi się widoki, że uparłam się jechać dalej. Byle pozbyć się tego paskudnego, księżycowego krajobrazu. Arek twierdził, że swój urok ma, a ja z grzeczności i bez przekonania kiwałam głową, że owszem, ale wolę jak jest bardziej zielono.
Kręta magistrala zaopatrzona jest w liczne znaki ograniczenia prędkości. Nie ma ich odwołania, za to są następne ograniczenia i człowiek nie wiedział, czego się spodziewać za każdym zakrętem. Do tego często się zdarzało, że znaki nijak się miały do warunków na drodze. Do mojego cudownego nastroju przyczyniły się też roboty drogowe. Otóż na jednym zakręcie było ograniczenie do 30 km/h. Żadna nowość, ale widoczne tumany kurzu wzbudziły mój niepokój. Znaku, że roboty są, nie było wcale i gdyby nie ten kurz nawet bym się nie domyśliła niespodzianki w postaci zerwanego do szutru asfaltu. Co w tamtym momencie wycisnęło mi się na usta, nie powiem, ale każdy łatwo może się domyślić ;-) Nie lubię jeździć szutrem, czy po piachu. Ani ja, ani moja Hania. Taka fanaberia – wolno mi :D Szuter na prostej drodze jeszcze jakoś bym przeżyła, ale ta droga to same zakręty i zawijasy, także liczne agrafki. O matko moja, po kiego grzyba my do tej Chorwacji przyjechaliśmy!!! :wrr:
Powiem szczerze, że po tej magistrali traumę miałam przez następne kilka dni i na samą myśl, że będę musiała jechać serpentynami i ostrymi zakrętami, robiło mi się słabo, skóra cierpła i rodził się we mnie sprzeciw nie do przezwyciężenia, marzyła mi się autostrada prościutka jak strzała, albo chociaż prosta jednopasmówka.
Trauma po kilku dniach zaczęła mijać, na co zwróciłam uwagę dopiero, kiedy wracaliśmy do kraju autostradą, najpierw chorwacką, potem słoweńską, austriacką, a we mnie zaczęła kiełkować, ku mojemu zdumieniu, tęsknota za… zakrętami :D
Na razie jechaliśmy dalej, na Zadar. Wietrzysko uparcie wiało z różnych stron, człowiek jechał sztywny i napięty jak struna. Umęczyła mnie ta podróż okrutnie, do tego stopnia, że w Zadarze poprosiłam, żeby stanąć na stacji, bo spadnę z motocykla. Chyba widać było gołym okiem moje zmęczenie, bo Arek patrzył z niepokojem i pytał czy dam radę jeszcze kawałek przejechać. Kawałek, bo nocleg mieliśmy w planach w Bibinje, tuż za miastem. Radę dałam, choć na ostatnich nogach do tego Bibinje dotarłam.
Arek stwierdził, że dość ma rozkładania namiotu i pojechał szukać kwatery zostawiając mnie pod sklepem. Tym bardziej, że w Chorwacji noclegi na kempingach są sporo droższe niż w Słowenii. Za nas dwoje wychodziło od 25 do 28 euro za dobę. Mógł spokojnie zostać, bo w 5 minut po jego odjeździe dwie osoby pytały, czy szukam pokoju :D Ale któż to mógł wiedzieć?
W każdym razie kwaterę znalazł, nawet dość blisko. Pokój w piętrowej willi, z oddzielnym wejściem, z balkonem i niewielką kuchenką. Na pobliski kościół nie zwróciłam uwagi wcale. Utargował nieco z ceny i za dwie doby zapłaciliśmy 65 euro, a z racji tego, że kuchenka działała, wyszło taniej niż na Kempie, bo zaoszczędziliśmy na obiadach :) Zaparkowaliśmy motocykle, manele zanieśliśmy do pokoju i moja furia nieco sklęsła.
Przebrałam się w letnie ciuchy, papierosa zapaliłam i odżyłam, czego dowodem był fakt, że zaraz potem z własnej woli poleciałam do sklepu zrobić zakupy :D Pieczywo, paszteciki, salami, żółty serek, pomidorki, napoje, piwko - było w koszyku i zaczęłam się rozglądać za zupkami typu „chińskie”. A chała. Nie ma takiego wynalazku w Chorwacji. Nie ma? To może chociaż zupki w puszkach, w Słowenii były przeróżne. Nie mieli. Mieli jedynie rosołki z Knorra do gotowania. Trudno, niech będzie, co jest, dopchamy się burkiem, którego koniecznie chciałam spróbować.
Poszliśmy zwiedzić Bibinje. No i porównanie Słowenii z Chorwacją wychodzi zdecydowanie na plus tej pierwszej. Czyściej, żadnych śmieci walających się na ulicach, trawniczki zadbane, domki też, bez względu czy nowe, czy stare; żadnych rupieci na podwórkach, krajobrazy przepiękne, zieloniutko. Chorwacja na terenach nadmorskich kamienista, zaniedbana, domy od frontu ładne, pomalowane, a od podwórka sterty połamanych desek, pryzmy rozwalonego piachu, cegieł, śmieci i syf. Parę fotek tej mieściny porobiłam od zaplecza i od frontu, a i tak nie wybierałam tych najbardziej zaniedbanych. Zdecydowanie, póki co, kraj rozczarowuje. A cenowo niestety drożej niż w Słowenii; zarówno noclegi, jak i żarcie w knajpach i sklepach, nie wspominając o paliwie.
Turyści byli, ale tłok nie doskwierał, sezon dopiero się zaczynał. Sporo Polaków; rozdartych brudasów Włochów na szczęście nie zauważyliśmy :) Doszliśmy do centrum miasteczka i wreszcie coś ładnego. Widok na lazurową zatokę, urocze palmy i całkiem czysto. Kupiliśmy w piekarni burek, niestety nie z mięsem, bo zabrakło, tylko z serem i jabłkami. Ciekawe, jak to będzie smakować? Wróciliśmy na kwaterę, zrobiliśmy sobie rosołek i zjedliśmy burek, niekoniecznie w tej kolejności ;-) Potem na balkonie rozkoszowaliśmy się zimnym piwkiem.
Jutro Trogir. Zadaru zwiedzać nie mamy zamiaru. Przejeżdżaliśmy i nie spodobał nam się wcale. Jest po prostu brzydki.

Zrobione ok. 320 km, a osobiście czuję się, jakbym przejechała z 1000.

Okiem Arcona

Cóż mogę dodać od siebie :D Spanie w nocy faktycznie było słabe, obudziłem się tak wk**wiony i zmęczony, że chciałem odpuścić sobie tę całą Chorwację i pojechać gdzieś na słoweńskie zadupie, gdzie będę się mógł porządnie wyspać. Do tego słońce prażące niemiłosiernie już o 9 rano nie poprawiało mojego nastroju, a perspektywa jazdy w spodniach i kurtce motocyklowej przerażała. Ale szybka narada nad mapą w zacienionym miejscu i zdecydowaliśmy, że jednak Chorwacja, że dojedziemy do Senj i zobaczymy – czy dalej, czy od razu w głąb kraju na Plitvice, czy dalej na Zadar. Spakowaliśmy się, miła pani w recepcji pytała, dlaczego nie chcemy zostać dłużej, zrobiłem krzywą minę i pojechaliśmy.
Od razu za Izolą wpakowaliśmy się w korek, co dopełniło goryczy. Bałem się, że to korek aż do Koperu, ale to tylko na szczęście 500 m dalej jakiś gość „rozkraczył się” swoim autem na poboczu i skutecznie utrudnił ruch na wąskiej w tym miejscu jednopasmówce. Ale co krwi nam napsuł i co się naklęliśmy pod kaskami, to nasze ;)
Dalej droga bez przygód, na granicy z Chorwacją kolejka (już zapomniałem, co to znaczy stać w kolejce do granicy), wepchnęliśmy się troszkę bokiem, patrzę – gość po słoweńskiej stronie stoi i macha „jechać, jechać”. No to podjeżdżamy – a ten się gapi na mnie i nie macha. I tak stoimy i przyglądamy się na siebie, ja w kasku, on w czapce. No dobra. Powoli rozpiąłem kurtkę i wyciągam zza pazuchy paszporty. Aaaa, więc to o to chodziło :) Ledwo zobaczył paszporty, to nawet nie chciał ich oglądać, tylko standardowe „jechać, jechać”. Do dupy z taką kontrolą :D
Za przejściem kilka kilometrów dojazdówki i wjazd na autostradę. I od razu bramka – i znowu kolejka. Ja wściekły, głodny, głowa mnie boli, po warszawsku wpycham się bokiem bez kolejki. Gość do mnie „5 kun”, to podaję mu 100, które osobiście kupiłem w kantorze. Ten kręci głową, że drobniej. Ja kręcę głową, że nie mam. To on, że 1 euro. No, to akurat powinienem mieć. Wyciągam portfel, szukam drobnych, drobne się rozsypują po ziemi, ja pierniczę, kiepsko zaczyna się ta wizyta na chorwackiej ziemi. Za mną kolejka, ludzie spode łba na mnie łypią, bo się wepchnąłem a teraz utrudniam, ja próbuję pozbierać drobniaki bez schodzenia z motocykla, żeby było szybciej, cud że się nie przewróciłem. W końcu się udało. Witaj, Chorwacjo :)
Poruszanie się po Chorwacji bez mapy i nawigacji, jeśli chce się uniknąć autostrad, nie jest łatwe. Drogi boczne co prawda mają swoje numery, ale tych numerów nie uświadczysz na drogowskazach. Żeby było zabawniej, jeśli jesteś w pobliżu autostrady, to wszystkie drogowskazy na główne miasta będą cię kierowały właśnie na nią, zaś drogowskazy na boczne drogi będą kierowały tylko na najbliższe wiochy. Dlatego przed wyjazdem, kluczowe skrzyżowania obejrzałem sobie w Google Street View i spisałem sobie nazwy miast, na jakie mamy się kierować. Za Rijeką miałem możliwość pierwszy raz to wypróbować i pomysł zadziałał znakomicie. Bez błądzenia zjechaliśmy w odpowiednim miejscu z autostrady, jeszcze mały korek do świateł i po paru minutach wjechaliśmy na sławetną Jadrankę.
Niezależnie od tego, co pisze wyżej Ola, to Jadranska Magistrala jest punktem obowiązkowym dla każdego motocyklisty w Chorwacji. Od kiedy oddano do ruchu autostradę A1 na południe, większość ruchu turystycznego oraz cały ciężarowy przeniosły się właśnie tam. Być może, w środku sezonu jest na Jadrance ciasno – ale my nie musieliśmy narzekać na ruch. Było lepiej, niż sobie wyobrażałem. Z lewej strony góry, z prawej morze. Góry wielkie i skaliste, jak z kosmosu. Adriatyk lazurowy, pełen statków, jachtów, zatoczek, a od pewnego miejsca pokryty przybrzeżnymi wyspami. I pomiędzy tymi dwoma cudami przyrody droga - kręta, omijająca każdą zatoczkę, za każdym zakrętem odkrywająca nowe widoki. Góry robiły niesamowite wrażenie, spotęgowane jeszcze nagle pochmurzonym niebem i silnym wiatrem. Gdy zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby odpocząć, mieliśmy jednoznaczne skojarzenia: tak musi wyglądać Afganistan :D
Nawierzchnia Jadranki jest w większości dobra – za wyjątkiem fragmentu bez nawierzchni :P oraz fragmentu sfrezowanego, ale to na odcinku między Rijeką a Senjem, bo dalej i nawierzchnia była lepsza, i pogoda się poprawiła, a wyspa Pag oświetlona słońcem wyglądała wprost kosmicznie :)
Jednak kiepska noc i mnie dała w kość, poza tym ciągła walka z wiatrem i niepewność tego, co czeka za każdym kolejnym zakrętem męczyły i trochę psuły przyjemność z jazdy. Przed Zadarem czułem się już mocno zmęczony pomimo tego, że od Rijeki przejechaliśmy tylko ok. 200 km. Gdy wreszcie rozlokowaliśmy się na kwaterze w Bibinje, czułem ból wszystkich mięśni świadczący o napięciu, z jakim prowadziłem motocykl. Zupa Knorra i piwo postawiły mnie na nogi, ale spać poszliśmy jak niemowlaki, rozkoszując się wygodą prawdziwego łóżka.

A tu fotki: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 9214969729


30-06-2013 Dzień 11

Okiem oleńki

Ostatnio tak się jakoś składa, że budzą nas dzwony kościelne. Zlekceważony dnia poprzedniego przeze mnie kościół nie chciał być gorszy, bo ksiądz jak zaczął o 6.00 rano, tak dzwonił z szalonym upodobaniem co godzinę, a do której pojęcia nie mam, bo nas potem już nie było :D Na całe szczęście stał w pewnym oddaleniu i odgłos dzwonów nie walił tak po uszach, jak we Vrhpolje.

Okiem Arcona

To nie oddalenie, tylko zamknięte okna. W namiocie jednak zdecydowanie bardziej wszystko słychać, niż w budynku. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem, ale chyba już wolę śpiewy muezina niż to katolickie walenie w dzwony :/

Okiem oleńki

Spieszyć się nie spieszyliśmy wcale. W planach był dziś Trogir, a to blisko. Droga, mimo moich obaw, była malowniczo kręta, ale bez agrafek i pozwoliła na dużo szybszą jazdę. Wiatr wiał, owszem, ale nie tak mocno, więc można było skupić się na przepięknych widokach. Niebo było czyściutkie, słoneczko świeciło i wreszcie mogłam podziwiać niesamowity lazur Adriatyku, na którym królowały wyspy, wysepki i żaglówki. Wyspy były zieloniutkie, niektóre zamieszkałe, niektóre nie i wyglądały tak malowniczo, że oka od nich nie można było oderwać. Tuż za miejscowością Biograd na Moru droga zaczęła prowadzić przez las. I jak ten las pachniał, rany boskie!!! W pierwszej chwili pomyślałam, że ktoś się tak wyperfumował, że silny, upajający zapach aż do mnie dochodzi. Zaraz, ale przede mną jedzie tylko Arek, żadnego samochodu, żadnych pieszych, tylko ten las wokół… to kto niby miał się wyperfumować? Zapach był nie do opisania: odurzający, cudowny, egzotyczny aromat jakiś drzew i żebym mogła jeszcze dojść, jakich. W każdym razie las pachniał, jak szatan, zupełnie inaczej niż w Polsce, a ja upajałam się wonią.

Okiem Arcona

Może i coś tam faktycznie pachniało ;) Odcinek Jadranki od Zadaru do Splitu był całkiem fajny, ale jednak po poprzednim przejechanym fragmencie, dzisiejszy pozostawił we mnie niedosyt. Za dużo miasteczek, za mało zakrętasów, i te góry po wschodniej stronie jakieś takie mniejsze. Zdecydowanie bardziej podobały mi się te księżycowe krajobrazy poprzedniego dnia :)

Okiem oleńki

Do Trogiru dotarliśmy dość szybko. Przed wyjazdem trochę poczytaliśmy opisów wypraw innych, którzy odwiedzali Chorwację i nich wynikało, że Trogir to najpiękniejsze miasto w Chorwacji. No może… ale skoro to prawda, to śmiało można innych nie oglądać.
Jeśli ktoś, tak jak ja, uwielbia zabytki, balsamem dla duszy są architektoniczne perełki z różnych epok, uwielbia niezwykłe budowle, niech sobie Chorwację odpuści. Przyznam szczerze, że należę do tych, którzy jadąc gdzieś, chcą poznać nie tylko malownicze krajobrazy, ale przede wszystkim zabytki, które są dla mnie jak sól w potrawie, bez której zjeść się niczego nie da, a jak się zje, to bez specjalnej przyjemności. Dlatego mocno rozczarowana tym chorwackim wybrzeżem byłam. No morze przepiękne, wysepki cudne, drogi dla motocyklistów rajskie, ale to zaledwie kartofelki, ale gdzie mięsko i suróweczka, o deserze nie wspomnę? _bezradny
Trogir to niewielkie miasto portowe, leżące w Dalmacji, a połączone jest mostem z wysepką Ciovo. W Trogirze ruch panował nieziemski: samochody, motocykle i wszędobylskie skutery… a co te ostatnie wyprawiały, to włos się jeżył na głowie. Nagminnie zawracały na zakrętach 90 stopniowych z ciągłą linią, za nic miały kierunkowskazy, wyprzedzały na czwartego z dużą prędkością, a kierowcy wszyscy, jak w czambuł, bez kasków. Trzeba było mieć oczy dookoła głowy i patrzeć, co też taki delikwent wymyśli i czy nam nagle pod koła nie wjedzie.

Okiem Arcona

Nie ma co narzekać :) Ja się szybko wpasowałem w tę manierę, wjechałem pod zakaz wjazdu, przejściem dla pieszych i prosto na chodnik :D W końcu jeździ się po „warsiawce”, czyż nie? ;)

Okiem oleńki

W samym centrum miasta, tuż przy starówce znajduje się potężne targowisko, gdzie można kupić dosłownie wszystko; są też mocno ściśnięte knajpki, a ceny niestety wysokie.
Starówka zaś znajduje się nad zatoczką. Można tam znaleźć zabytkowe kamieniczki, zamek obronny, kościoły. Niestety, prawie wszystkie te urocze budowle są do połowy całkowicie zasłonięte przez liczne stragany oferujące w przeważającej większości, okropną tandetę. Psuły one ogólny widok na te zabytkowe domy, mury i dobrze się trzeba było napocić, żeby na zdjęciach uchwycić najpiękniejsze elementy architektoniczne. Jedynie zamek obronny, zbudowany za panowania weneckiego, nie był niczym zasłonięty, ale za to zaraz obok stoi paskudny, socrealistyczny szary budynek, pasujący do reszty, jak pięść do nosa :/ Co architekt i osoba wydająca zgodę na jego postawienie w głowie mieli, nie mam pojęcia, ale na pewno nie rozum.
Widok na zatokę zaś i wyspę połączoną z Trogirem przepiękny :) Nie ukrywam, że malowniczości temu wybrzeżu nadawały egzotyczne dla nas palmy. Nie dopomogły wizerunkowi miasta śmieci walające się luzem gdzie popadnie. W szczególności pod Konzumem (sklepem typu nasz Real), gdzie drobne zakupy robiliśmy.
Zachwytu Trogir we mnie niestety nie wzbudził .

Okiem Arcona

Dołączam się. Może gdyby było mniej turystów, mniej śmieci, mniejszy ruch na ulicach. Gdyby nie wszechobecne stragany z badziewiem. O ile w Piranie, miejscowości też portowo-turystycznej, bardzo mi się podobało – to w Trogirze jakoś nie potrafiłem się odnaleźć. Miałem nieodparte skojarzenia z Krupówkami w Zakopanem i tak mi już zostało. Trogir opuszczałem bez żalu, a wręcz z niejaką ulgą.

Okiem oleńki

Pomału wracaliśmy w kierunku Bibinje znów napawając się pięknem Adriatyku,. Szkoda tylko, że najpiękniejszych widoków nie udało się utrwalić na fotografiach, bo przytrafiały się akurat tam, gdzie żadnego pobocza nie było i same zakręty :D
Po drodze stanęliśmy na pustym parkingu, żeby jakieś fotki jednak zrobić i natychmiast zrobił sobie tam postój autokar z turystami z Węgier (sprawnymi umysłowo „inaczej” :D) i ze dwa samochody osobowe. Ludzie jednak mają instynkt stadny ;-)

Okiem Arcona

Taak, szkoda tylko, że ten piękny parking zbudowany był wcale nie w najpiękniejszym miejscu. Kilkanaście kilometrów wcześniej przejeżdżaliśmy przez śliczny most nad śliczną zatoczką, ale parking był przed mostem po lewej stronie drogi (na łuku, strach było przejechać w tym miejscu przez ciągłą), a za mostem nie było wcale. W miejscu, skąd było widać przepiękne małe wysepki na Adriatyku - w ogóle nie było gdzie się zatrzymać. Nie zatrzymam się przecież na drodze w środku ślepego zakrętu, żeby robić zdjęcia – to mogłaby być ostatnia fotka w moim życiu :]

Okiem oleńki

Po powrocie do Bibinje postanowiliśmy spróbować lokalnego trunku w postaci Rakiji. Jest to bimberek pędzony z różnych owoców: śliwek, winogron, fig, pigwy, jabłek, ziół i diabli wiedzą, z czego jeszcze. Nie ze wszystkich razem i dlatego zapachy i smaki Rakiji się różnią. Domowego wyrobu ma więcej niż 50% zawartości alkoholu. Przy okolicznych domach pełno było tabliczek o sprzedaży tego trunku i wina, można było przebierać jak w ulęgałkach. My naszą litrową Rakiję kupiliśmy w domku niedaleko starówki za 30 kun, czyli za około 19 zł. Wieczorkiem, kiedy słonko już tak mocno nie grzało, spróbowaliśmy Rakiji siedząc na balkonie. Mnie smakowała :) Wypiliśmy może po dwa, trzy kieliszki i postanowiliśmy resztę zabrać do domku.
Jutro kierunek Plitvice. Kilometrów zrobione niewiele, bo raptem ok. 280.

Okiem Arcona

Bimberek niezły, myśleliśmy że kupimy flaszkę i obalimy ją po kolacji, a tu nie dość, że butla okazała się litrowa, to jeszcze bimberek mocarny :)

Kolejne fotki: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 8684272385


01-07-2013 Dzień 12

Okiem oleńki

Od dziś Chorwacja jest w Unii Europejskiej :). Dokładnie o północy w Bibinje (przypuszczam, że nie tylko tu) ludzie świętowali to wydarzenie fajerwerkami. Jednak głośno nie było.
Wstaliśmy przed 9.00, kawka, śniadanko i tradycyjne pakowanie motocykli, jednak bez pośpiechu, bo i trasa na dzisiejszy dzień nie miała być długa. Wcześniej zastanawialiśmy się czy po przyjeździe na kemp zdążymy zobaczyć tego dnia jeziora plitvickie. Nic nas nie goniło, więc przymusu nie było, a wszystko zależało, jak długo tam będziemy jechać i jakaż to pogoda tam będzie. Kiedy pakowaliśmy motocykle, niebo było nieco pochmurzone i istniała obawa, że może popadać. Internetu tam nie było i nie można było sprawdzić prognoz, a w telewizji, akurat w czasie programu pogodowego, zanikł sygnał satelitarny :D Pożegnaliśmy się z gospodarzami i ruszyliśmy :-)
Z Posedarje na Gracac, według mapy krętą drogą przez góry, której bałam się jak ognia piekielnego po ostatnich przeżyciach. Okazało się, że wcale te winkle takie straszne nie były :D A krajobraz ze szczytu prawie księżycowy, no może raczej afgański, bo już morza widać nie było ;-) Widoki niespotykane u nas wcale. Nagie skały porośnięte rzadko skarłowaciałymi krzaczkami, w oddali widać krętą drogę prowadzącą w dół, żadnych, ale to absolutnie żadnych zabudowań na horyzoncie, a auta w tę boczną drogę skręcały…

Okiem Arcona

W Chorwacji pasmo górskie ciągnie się wzdłuż całego wybrzeża, więc jadąc znad morza w głąb lądu, chciał nie chciał, te góry trzeba jakoś pokonać. Z mapy niestety nie widać, czy droga idzie ostro pod górę, czy nie :P Do Obrovaca jechaliśmy w miarę po płaskim, ale góry mieliśmy wciąż przed sobą. Z drogi było widać, jak po zboczu wspina się autostrada i jak w pewnym miejscu chowa się w tunelu. Ten tunel to Sveti Rok, umożliwia przejazd przez góry Velebit i ma 5600 m długości. Ale dla nas od Obrovaca zaczęła się wspinaczka. Widoki po prostu niesamowite, czegoś takiego w Polsce nie można doświadczyć :) Totalne pustkowie, dookoła góry, kamienie i droga pnąca się pod górę. Niestety – z tego przejazdu przez przełęcz Prezid korzystają też ciężarówki, i jak się już na taką trafi, to bardzo ciężko jest ją wyprzedzić na serpentynach. Dlatego w pewnej chwili zjechaliśmy w zatoczkę, zaczekaliśmy aż ciężarówki odjadą, porobiliśmy fotki, ponapawaliśmy się widokami i dopiero, gdy ukazały się za nami następne – ruszyliśmy.

Okiem oleńki

W Gracacu okazało się, że droga na Plitvice jest w remoncie, kawałek (jakieś 16 km) ale zamknięta i cześć. Nie bardzo mieliśmy ochotę jechać autostradą, więc Arek spytał na stacji paliw, jak też można tam dojechać inaczej. I chłop powiedział mu o objeździe boczną, wiejską drogą (daj nam Boże takie i w miastach :D ). A cóż to za piękna droga była… wśród wioseczek, zieloniutko, góry dookoła. A te wioski sto razy bardziej malownicze i ładniejsze od nadmorskich miejscowości. Domeczki skromniejsze, mniejsze, ale zadbane, czyściutko, trawniczki przystrzyżone i żadnych rozwalonych materiałów, powiedzmy że budowlanych ;-) Aż miło było popatrzeć. Ruchu prawie żadnego.

Okiem Arcona

Jak to mówią: nie ma tego złego :)

Okiem oleńki

Potem dobiliśmy do drogi na Plitvice, tej którą mieliśmy jechać od początku i pięknymi łuczkami dojechaliśmy na kemping Borje znajdującego się 2 km, od miasteczka Korenica, a 19 km. przed Plitvicami. Kemp położony jest wśród sosen, otoczony górami nieco przypominającymi nasze Bieszczady. Czysto, standard europejski, mydełko w łazienkach, ciepła woda leci, osobne umywalki na mycie naczyń, osobne na pranie. Tłoku nie było, spodobał nam się i postanowiliśmy tu trochę posiedzieć mimo tego, że ceny wychodziły ok. 5 euro drożej za dobę niż na najdroższym Kempie w Słowenii.
Przyjechaliśmy po 14.00, nie opłacało się w największy skwar lecieć nad jeziora, bo zwiedzanie w krótszej opcji trwać miało ok. 4 godzin, a namiot rozbić trzeba, wszystko poukładać i nawet coś zjeść :D Bez pośpiechu wszystko doprowadziliśmy do porządku, w przykempowym sklepie zrobiliśmy zakupy i poszliśmy na obiad do przykempowej restauracji. Obiad był bardzo dobry, ale upiornie drogi :/. Prawie, że w gardłach nam stawał ;-).

Okiem Arcona

Rany Julek, takiego drogiego obiadu to w życiu nie jadłem. Za dwa dania i dwa piwa zapłaciliśmy ponad 40 euro :/ Pewnie gdyby chciało się nam pójść (albo pojechać) do miasteczka, byłoby taniej. No cóż, za lenistwo i wygodę się płaci ;)

Okiem oleńki

Tam też przypomniało mi się, co wyczytałam w relacjach podróżniczych innych motocyklistów. W Bośni jest dużo taniej, a my mamy rzut beretem. Więc jutro zjemy obiadek albo w Bihacu, oddalonym jakieś 35 km od kempa, albo gdzieś w drodze do Bihaca.
Od razu nam się humory poprawiły i poszliśmy na spacerek. Najpierw wzdłuż głównej drogi, na której oczywiście były kolejne roboty drogowe, prześladujące nas od pierwszego dnia w tym kraju, a potem skręciliśmy w jakąś boczną dróżkę. Przepiękne, zalesione górki wokół, las, jakieś domeczki w oddali… Troszkę dróżką, a troszkę na skróty przez lasek trafiliśmy na grób matki z córkami zabitych w 1943r. przez ustaszowców, czy też może ustaszów (kto to byli ustasze, każdy sobie w wikipedii znajdzie :D) Grób leżał w szczerym polu gdzieniegdzie porośniętym młodymi sosenkami i robił niesamowite wrażenie. Był tylko ten jeden, jedyny i żadnych pozostałości po innych. Widać w tym miejscu, albo w pobliżu był dom tej zamordowanej rodziny, a spalone drewno śladów raczej nie zostawia po tylu latach.
Kawałek dalej trafiliśmy też na pozostałości nie wiadomo po czym. Próbowaliśmy odgadnąć, ale nam się to nie udało, bo resztki budowli nie były podobne do niczego. Tyle wiadomo, że linie wysokiego napięcia tam były.

Okiem Arcona

Ja to lubię takie klimaty :) Z nieba leje się żar, wieje delikatny wiaterek, wszędzie widzimy jakieś ślady ludzkiej bytności, ale oprócz nas nie ma żywego ducha. Do tego ten grób, związana z nim okrutna historia i dziwne budowle. I cisza, taka, że aż w uszach dzwoni. Nie można się oprzeć wrażeniu, że coś się zaraz wydarzy. Coś jak w westernach Sergio Leone, taka atmosfera wyczekiwania i napięcie przed strzelaniną :)

Okiem oleńki

A kawałek dalej wioseczka, wydawałoby się, wymarła gdyby nie pies, który na nasz widok mało z łańcucha się nie zerwał. Poza tym cisza, spokój, gdzieniegdzie kury, dookoła łąki. Nawet człowieka trafiliśmy, wychodzącego z domu; uwagi na nas nie zwrócił. Biedniutka ta wioska, ale prześliczna, a cisza taka tam panowała, że nawet szeptem zaczęliśmy mówić.
Cudo, nie wioska :D
Nie chcieliśmy wracać tą samą drogą, wymyśliliśmy skrót przez łąki do drogi i poszliśmy ładny kawałek zachwyceni pięknem krajobrazu, po czym okazało się, że zachęcająco wyglądająca łąka rośnie prawie do pasa, a przejść do drogi się nie da, bo rzeczka płynie wzdłuż. Tym sposobem spacerek zamiast 4 km wyniósł 7, ale że to późne popołudnie było, albo nawet wczesny wieczór, więc nie protestowaliśmy zbytnio i w wyśmienitych humorach wróciliśmy na kemp. Cudownie było prawdziwą, chorwacką wioseczkę zobaczyć z jej uroczymi opuszczonymi i nadal zamieszkałymi domkami :)
Jutro Plitvice.
Kilometrów zrobione ok. 140.

Okiem Arcona

Bo kto drogi skraca, ten na wieczór do domu nie wraca :P

I fotki: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 7425923489


02-07-2013 Dzień 13

Okiem oleńki
Mieliśmy wstać o 7.30, żeby być w Plitvicach po 8.00, bo im wcześniej, tym mniej turystów, no i upału takiego nie ma. Ha ha ha ha. Obudziliśmy się o 9.00, a zanim doszliśmy do stanu rzetelnego przebudzenia, trochę czasu minęło.

Okiem Arcona

Ja sobie nie przypominam, żebyśmy mieli tak rano wstawać. W końcu mamy wakacje, nie? To były tylko takie luźne rozważania, że fajnie by było, gdyby… ale i tak było wiadomo, że wyjedziemy z opóźnieniem, jak zwykle :-)

Okiem oleńki

Dobrze, że do jezior blisko, więc szybciutko tam dojechaliśmy :D Park Narodowy Jezior Plitvickich został założony w 1949 r. i obejmuje szesnaście jezior krasowych połączonych wodospadami i kaskadami wraz z wapienno – dolomitowym otoczeniem, na które składają się kaniony, jaskinie i porośnięte lasami góry. Woda w jeziorach plitvickich jest kryształowo czysta, a białe dno, powstałe z osadzonego tam wapienia i magnezu, tak odbija światło, że są one niezwykle przejrzyste.
Przy Plitvicach są dwa duże parkingi, płatne niestety od godziny, ale motocykliści mają wjazd za free :) Nasz parking zapchany był do wypęku, ale Arek miejsca znalazł i to blisko wyjazdu. Przynajmniej nie trzeba będzie się później przepychać :D Polaków jak na Krupówkach, albo na molo w Sopocie w upalny dzień. Bilety na cuda kosztują prawie 20 euro, bez względu jaką trasę się wybierze, i można tam siedzieć calutki dzień, jeśli ktoś ma taką ochotę :-)

Okiem Arcona

Przed wyjazdem naczytałem się na forach internetowych, jakie piękne te Plitvice, jak można sobie tam zwiedzać, spacerować i nawet w ciągu 8 godzin nie da się wszystkiego zobaczyć. Zapewne dla takich zapaleńców wymyślili bilety dwudniowe, bo i takie były ;-) Najdłuższa proponowana trasa, teoretycznie zapewniająca dostęp do wszystkich atrakcji, była zaplanowana na ok. 8 godzin. My jednakże stwierdziliśmy, że aż tak długo nie będziemy tam siedzieć, i zdecydowaliśmy się na wersję skróconą (dla zainteresowanych: trasa F) :)

Okiem oleńki

Wybraliśmy trasę krótszą, żeby na obiadek do Bośni pojechać o przyzwoitej porze. A i tak ta trasa krótsza, to najmarniej 3 godziny. Z biletami w ręku ładny kawałek trzeba było do wejścia przelecieć. Potem laskiem kawałek w dół i już widać było pomościk przy jednym z jeziorek. Koloru tych jezior żadne zdjęcie nie odda; turkus przepiękny, jakiego w życiu nie widziałam, woda krystalicznie czysta, ryby w niej od mniejszych do takich, co to nie wstyd na stół podać, a tyle ich, że ręką można było wyjmować :D. Na zdjęciach wyglądają, jakby na jakimś marmurowym blacie leżały, a nie pływały w wodzie.
Stateczek przewiózł nas na drugą stronę zatoczki, a tam już czekał następny, nieco większy, zapchany samymi Polakami. Statek dowiózł nas na jeszcze inną stronę jeziora i tam też wysiedliśmy, bo dalej wycieczka pieszo wzdłuż innych jeziorek :)
Nie są one położone na jednym poziomie, ale schodzą coraz niżej łącząc się kaskadami spadającej wody. Wygląda to niezwykle malowniczo i przepięknie. Te jeziorka, kaskady, a wokół strome skały i góry. Widoki naprawdę zachwycające :)) Szczerze się przyznam, że większe wrażenie na mnie zrobiły niż największy wodospad: Veliki Slap, któremu naprawdę nie można odmówić urody i uroku. Nie da się opisać tego wszystkiego, bo żaden opis nie odda ani uroku, piękna, ani wrażenia, jakie człowiek odnosi spacerując po Parku. Trzeba to zobaczyć samemu na własne oczy i już :D Resztę macie na fotach, a jest ich naprawdę sporo (Violi do pięt nie dorastamy, ale sporo, jak na nas) ;-)
Trasa, którą wybraliśmy zajęła nam łącznie 3,5 godziny i wystarczyło w zupełności, bo ileż można oglądać wodospady, choćby i najpiękniejsze :D

Okiem Arcona

Co prawda to prawda :) Przeszkadzało mi też, że wszędzie było pełno ludzi – a zwracam uwagę, że byliśmy na początku sezonu i do tego w dzień powszedni. Nie chcę nawet myśleć, co tam się dzieje w weekendy na przełomie lipca i sierpnia :/ A wodospady – zarąbiste, ale uwierzcie mi, po 3 godzinach wszystkie zaczynają wyglądać tak samo :D

Okiem oleńki

Z parkingu ruszyliśmy w kierunku na Bihac w Bośni. Teoretycznie lepszą drogą :D (lepszą znaczyło – bardziej żółtą na mapie i jakby szerszą).

Okiem Arcona

Taaaa, przyznaję się, to był mój pomysł…

Okiem oleńki

Teoretycznie, bo po kilku kilometrach okazało się, że znów nas spotkało „szczęście” w postaci… robót drogowych, nie inaczej :D Asfalt zerwany do szutru, ruch wahadłowy, kręto i wcale nie tak znowu szeroko, a na dokładkę tłumy tirów wzbijających tumany kurzu. Na tych wahadłówkach pluliśmy sobie nie tylko na buty i w brodę, ale wszędzie, za jazdę w pełnym rynsztunku. Skwar niemiłosierny, żar z nieba się lał, a wiatru nawet na lekarstwo. Na jednej z nich, w momencie zapalenia się zielonego światła, podjechał sobie beczkowóz i chlusnął silnym strumieniem wody prosto pod koła Hani….. Bardzo popularne kurrrrr... wyrwało mi się z ust pełną piersią :/ Założę się, że kierowca usłyszał, bo słychać było pewnie nawet w Bihacu, a że zrozumiał, jestem więcej niż pewna, bo to bardzo znane i używane w całej Europie słowo :D Motory jak świńskie koryta (prym bym jednak przyznała motorom ;-)), buty i spodnie oblepione błotem z gliną, którą potem ciężko było usunąć.
No cóż, Chorwacja w Unii Europejskiej, nie? ;-)

Okiem Arcona

Dopiero późniejsza analiza znaków drogowych uświadomiła nam, że Chorwaci w trosce o rezerwat Plitvice postawili zakaz wjazdu ciężarówkom i cały ruch ciężarowy z krajowej 1-ki skierowali właśnie na tę „żółtą” drogę wiodącą obok granicy :/ Stąd ten remont i tyle cholernych tirów. Wracaliśmy na camp tą „mniej żółtą” drogą, która wg mapy powinna być gorsza, węższa i w ogóle, a okazała się szeroka, równa i wygodna. Widocznie ten odcinek był już po remoncie ;)

Okiem oleńki

Na przejściu granicznym z Bośnią specjalnej kolejki nie było i więcej zachodu robili Chorwaci niż Bośniacy, którzy tylko machali ręką „jechać, jechać” i uśmiechali się pięknie :)
Droga prowadząca do Bihaca równiutka, elegancka, ale i tak na jednej z agrafek robotnicy jakieś szparki lepili w asfalcie na samiutkim środeczku. Ja zwolniłam maksymalnie, bo wjechać w taki cieplutki asfalcik to żadna przyjemność; nie dość że śliski, to jeszcze ścierwo zmyć ciężko z błyszczących chromów i lakieru. Przejechaliśmy kilka kilometrów, Arek zauważył restauracyjkę, zjechaliśmy na parking. W restauracyjce tylko właściciel i jeden stały bywalec. Zapytaliśmy, czy przyjmie euro, przyjął bez problemu i zamówiliśmy sobie obiadek, że palce lizać, za mniej niż połowę ceny jak w Chorwacji.

Okiem Arcona

Żeby nie było tak różowo, to Bośniacy stosują sobie przelicznik cenowy 5 euro = 9 ichnich marek, podczas gdy oficjalny kurs wynosi 1 euro = 1,95 marki. No ale cóż, za wygodę trzeba ekstra zapłacić… W każdym razie, gdyby mieć przy sobie bośniackie marki wymienione w kantorze po oficjalnym kursie, to powinno wyjść jeszcze taniej ;)

Okiem oleńki

Dokładnie wyszło 13,50 euro ( w knajpie przy kempie zdarli z nas ponad 40 ). Właściciel bardzo sympatyczny, grzeczny i nie nachalny, uśmiech miał na twarzy szczery i nie wymuszony, zupełnie inaczej niż w Chorwacji, gdzie też się uśmiechają i są bardzo mili, ale te ich uśmiechy, widać gołym okiem i czuć, że obliczone są na szansę zarobku, z żadnego innego powodu.
Potem pojechaliśmy do Bihaca, bo skoro już jesteśmy w Bośni, a do miasteczka tak blisko, to niechaj jakąś korzyść z tego odniesiemy i coś zobaczymy. Pilnie rozglądałam się po drodze za śladami wojny, bo przecież Bośnia najbardziej na niej ucierpiała, ale nic takiego się tam nie trafiło. Pewnie jest ich jeszcze bardzo dużo na bocznych, lokalnych drogach. Za to widać było nowiutkie domy: niektóre jeszcze całkowicie nieukończone, te ukończone w pięknych pastelowych kolorach, albo białe, otoczone zadbanymi ogródkami, a dookoła góry zieloniutkie, no i widoczne z daleka minarety. Zaczęła podobać mi się ta Bośnia :D
Dojechaliśmy do Bihaca, zaparkowaliśmy w centrum i poszliśmy sobie chociaż kawałek miasta zobaczyć. Nie było jakoś specjalnie zachwycające, podejrzewam, że wiele pięknych budowli uległo w czasie wojny zniszczeniu, ale za to było tu czysto i schludnie. I wreszcie tu, w Bihacu zobaczyliśmy pierwsze ślady wojny. Zaraz za meczetem (napis na tablicy był napisany po arabsku), stał sobie zwykły, szary blok i na nim całe mnóstwo śladów po kulach. Tak się przejęliśmy tym widokiem, że nie zrobiliśmy fotki zakazu wejścia do sklepu z bronią umieszczonym na pobliskim Konzumie. A szkoda. Za to mieliśmy okazję posłuchać muezina nawołującego do modlitwy z pobliskiego minaretu :D No i widzieliśmy muzułmanki :) Podobno im głębiej w kraj się jedzie, tym Bośnia piękniejsza. Chyba zaczyna mnie korcić :D

Okiem Arcona

Bośnia faktycznie ładna, ale według mnie duża w tym zasługa „inności” – to jednak już kulturowo troszkę inny kraj niż te, po których jeździliśmy do tej pory. Muzułmankami się nie zachwycałem, bo to i w Paryżu tego chodzi pełno, a poza tym mam ogólnie fobię na muzułmanów. Ceny zbliżone do polskich, co w dzisiejszych realiach trzeba uznać za rzeczywiście korzystne. Turystów mało – zapewne strach robi swoje, podobno nie należy samodzielnie chodzić np. po górach, bo o wdepnięcie na minę nietrudno. I to wcale nie krowią :/ Ale prawdziwa Bośnia to ponoć dopiero Sarajewo i Mostar, a tam niestety nie było nam po drodze. Bihac to dopiero przedsmak :)

Okiem oleńki

Pomalutku wracaliśmy w kierunku granicy z mocnym postanowieniem, że jutro też tu na obiad przyjedziemy, o czym nie omieszkałam poinformować celników :D
Kilometrów niedużo, bo raptem trochę ponad 100.

Ps. Po powrocie na kemp poleciałam pod prysznic zmyć z siebie ten cudowny kurz i pot. Wlazłam do łazienek i zamarłam...... a cóż te papierowe ręczniki na ziemi robią, jak rany ? ! Obok kosz, że ślepy by trafił, co u diabła ?! A otóż okazało się, że przyjechały dwa kampery..... z Włoch :mur: Dobrze, że tylko dwa i bez dzieci :D

A tu foteczki: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 4287455761


03-07-2013 Dzień 14

Okiem oleńki

Jak ten czas nieubłaganie biegnie :( Toć już jutro ruszamy do Czech, a dopiero co przyjechaliśmy na Bałkany.
Ale dziś to dziś :) Wczoraj zakupy robiliśmy w Konzumie w Bihacu. O połowę taniej niż w Chorwacji, to i warto, a takie burki jakie przywieźliśmy z Bośni, w całej Chorwacji nie jadłam. Palce lizać :D. Tanie, zapychające mięsko w cieście podobnym do francuskiego, z tym, że mięcha zdecydowanie więcej niż ciasta. Zaopatrzyłam się też w kilka paczek Cameli, które po dłuższej nieobecności wróciły też i na polski rynek. Polskie fajki skończyły się, a w Chorwacji mają jakieś dziwne gatunki, kompletnie nam nieznane. Wzięłam na próbę jedne, jeszcze w Trogirze i nie dość, że drogie to jeszcze sianokos rzadkiej maści. Ronhill się nazywało. :swir:
Na dziś zaplanowaliśmy dwie różne trasy. Kawałek mieliśmy jechać wspólnie, a dalej już osobno. Arka korciły baranie jelita typu „agrafka”, mnie aż skóra cierpła na samą myśl o nich :D. No i pojechaliśmy drogą na Gospić, by po jakiś 42 km się rozdzielić. Te 42 km były właśnie baranimi jelitami, które uwielbiam ;-), ale do przeżycia. (Nie wiem na ile w tym prawdy, ale po powrocie Arek twierdził, że były bardziej kręte niż reszta jego trasy – może chciał, żebym żałowała, że pojechałam inaczej ;-)). Chyba jednak nie taki diabeł straszny :D
Arek pojechał w kierunku Karlobagu, a ja na Licko Lesce i Vrhovinę, aby pomału wrócić na kemp inną drogą. Zaraz po rozdzieleniu się, jakieś kilka kilometrów dalej trafiłam, a jakże by inaczej, na kolejne roboty drogowe wrrrr :/ Co za cholera w tej Chorwacji, ani jednego dnia bez remontu dróg :/ Asfalt zrywany był w kratkę, kawał po prawej, parę metrów dalej kawał po lewej i tak przez jakieś 6 kilometrów. A robotnicy co i rusz machali chorągiewkami, jak wściekli - znaczy kierowali ruchem :D :rotfl: Asfalt zerwany był dość głęboko i trzeba było slalomem jechać. Dobrze, że ruch nie był wielki, bo tylko w jedną taką wyrwę musiałam wjechać, żeby auto jadące z przeciwka przepuścić. Potem już droga czysta frajda: winkle, zakręty i kawałki prostej, gdzie wreszcie można było zapiąć piątkę (a przypominam, że Hani piątkę wrzuca się po przekroczeniu 80 km/h). Widoki bliskie sercu, zalesione górki, gdzieniegdzie domki – takie bieszczadzkie klimaty :) Rzecz jasna, że stanęłam, żeby kilka fotek zrobić i trafiłam przy okazji na dom zniszczony w czasie wojny. Toż to przecież strefa przygraniczna niemalże i tu też walki trwały. Pogoda bardziej niż prześliczna i nawet nie wiało tak okrutnie. Na kemp wróciłam dość wcześnie, bo co to za trasa trochę ponad 120 km. I jak kto głupi wymyśliłam, że polecę do miasteczka (teoretycznie 2 km w jedną stronę) na piechotę po burka, bo może Arek wróci późno i nie będzie mu się chciało na obiad do Bośni jechać, a oskubać sie w knajpie kempowej nie miałam ochoty.
Głupota została ukarana: upał nieziemski, zero cienia, tiry w te i wewte sznureczkiem jechały, zero chodnika i oczywiście roboty drogowe. Chodnik chłopaki robili, z kamlotów. :wielkieoczy:
Dobrze, że chociaż w dół było, tyle że okazało się, że 2 km to owszem, ale od tablicy do tablicy, a z kempu do centrum było jakieś 3,5. Niby nic, ale nie w taki upał. Doczłapałam do miasteczka klnąc w żywe kamienie głupi pomysł i upał na mózg tak mi się rzucił, że nawet nie pożałowałam, że nie pojechałam motorem :cwaniak: Obleciałam piekarnie, burka i coś innego kupiłam i ledwie zipiąc wracałam… pod górkę :/ Pot mi się po tyłku lał, w krzyżu łupało, tęsknym okiem patrzyłam na trawę przy domkach i mało brakowało, żeby uwaliła się gdzieś tam i przeleżała parę godzin. Ledwo żywa dolazłam na kemp i z mety poleciałam pod prysznic. Dobrze nie zdążyłam się wytrzeć, kiedy się okazało, że akurat wrócił Arek :D Gnał chyba tak, jakby go goniła setka gepardów ;-) Była 15.00, a Arek chciał jechać od razu na obiad. A otóż chała. Ja byłam tym cholernym spacerkiem bardziej zmęczona, niż on po 260 km baranimi jelitami :D Pojechaliśmy godzinę później i za skarby świata nie przemogliśmy się, żeby rynsztunek założyć. Dżinsy i koszulki w zupełności wystarczyły. Skóry won! :D
Na obiadek zamarzyło nam się jagniątko, które pożarliśmy w innej niż wczoraj restauracyjce. Chcieliśmy siąść na zewnątrz, żeby przy okazji dymka puścić, ale właściciel powiedział, że w środku klima, chłodniej i można palić do upojenia :) Coraz bardziej ta Bośnia mnie się podobała :D Muzyczka w knajpie jak z filmów Kusturicy, żarcie przepyszne i życzliwi, uśmiechnięci Bośniacy… Przy okazji postanowiliśmy tam zatankować motorki, bo paliwo tam tańsze nawet niż u nas.
Potem wróciliśmy na kemp. A że jeszcze mi było mało tych wycieczek pieszych, namówiłam Arka na krótki spacerek do pobliskiej wioski. Wioska z kościółkiem śliczna i jest na fotkach. A wracając trafiliśmy na cmentarz… Tak zaniedbanego cmentarza w życiu nie widziałam. Co ta wojna z ludzi robi to masakra. Zielsko rosło powyżej pasa, nikt o większość grobów nie dba, bo niby kto, jak ludzie innego wyznania zostali przepędzeni. Część z nowymi grobami jeszcze jako tako, ale i tak miałam wrażenie, że jest to opuszczone miejsce nie we wsi, tylko gdzieś na odludziu.
Jutro powrót. Nocleg w Czechach na kempie, gdzie znalazło się miejsce w domkach. Aż dziwne, bo zadzwoniłam chwilę po powrocie ze spaceru z nikłą nadzieją, że w wakacje coś znajdziemy. Znalazło się i gdzieś mamy namiot :D I knedle sobie zjemy, a co :D

Okiem Arcona

A ja stwierdziłem, że skoro już siedzimy w tej Chorwacji, a tu dookoła te góry i te drogi przez góry takie fajne, i w sumie przez wiatr i zmęczenie nie nacieszyłem się wystarczająco Jadranką, to wymyśliłem sobie taką traskę:

https://maps.google.pl/maps?saddr=D52&d ... =1&t=m&z=9

Z Olą jechaliśmy kawałek wspólnie, w połowie drogi zaliczając ze trzy agrafki :) i rozstaliśmy się przed Gospićem.

Okiem oleńki

Ch, cha, cha, trzy agrafki :rotfl: Chyba trzydzieści :D Tam były prawie same agrafki.

Okiem Arcona

Przejechałem przez miasto i oczom mym ukazały się góry. To było to samo nadmorskie pasmo, które mieliśmy po lewej stronie jadąc wybrzeżem na południe kilka dni temu, ale jak inaczej wyglądały! Od strony morza to były nagie, księżycowe skały, gdzieniegdzie tylko porośnięte kępkami jakiegoś zielska. A od wschodu – zieloność w pełnej krasie, przepiękne lasy i jedynie gdzieś wysoko z tych lasów przebijające się skaliste szczyty. Minąłem jeszcze kilka wiosek i zaczęła się wspinaczka. Droga była prawie pusta, a ja kolejne zakręty brałem jak w transie. Najpierw spokojnie, 70-tką. Eeee, za mały przechył. W następny wchodzę 80. Jest lepiej, czuję takie miłe mrowienie na plecach. Na prostej mam 100, ale przed zakrętem odpuszczam, człowieku, bądź rozsądny, przelatuje mi przez głowę, przecież nie widzisz, co jest dalej! Już widzę – nic nie jedzie. 90. Niestety, przed sobą widzę samochody, zwalniam. Kątem oka widzę jakiś punkt widokowy, oczywiście jestem zbyt skoncentrowany na drodze, więc myśl o tym, żeby zjechać, pojawia się za późno. Krótki tunel, wyjeżdżam z tunelu – łaaaaaaaaał… Jestem w najwyższym punkcie, przed sobą widzę przepięknie oświetlony Pag ze swoim księżycowym krajobrazem. Po lewej widzę parking, a jadę już na tyle wolno, że udaje mi się zjechać :) Strzelam szybkie foty i wpadam na genialny pomysł przejechania jednak 200 metrów na ten punkt widokowy :-) Wjeżdżam i trafiam na grupę motocyklistów – skąd, proszę państwa? Oczywiście Polacy :D Nie są zbyt rozmowni, właśnie się zwijają, ale przed odjazdem każdy odpala kamerkę. Nie ma to tamto, każdy ma GoPro Hero albo co najmniej Contour HD, poprzyczepiane do gmoli, do kierownicy, do kasku, albo do kurtki :D Patrzę z zazdrością, podejmując mocne postanowienie, że następny raz na taką trasę KONIECZNIE muszę mieć kamerę (z takich klatek Full HD to przecież i ładne zdjęcie można zrobić) i ruszam zaraz za nimi.
Z punktu widokowego trasa prowadzi ostro w dół aż do poziomu morza, ostre agrafki i długie proste pomiędzy nimi: ciągłe wachlowanie biegami i zakres prędkości 100 – 30 – 100 – 30… Zjeżdżam do Karlobagu. To małe miasteczko, skręcam w prawo na północ i już jestem na Jadrance. Mam cię, już cię znam, na tym odcinku nie ma agrafek, można odkręcić :) i odkręcam. 120 nie schodzi z budzika, tylko ciaśniejsze łuki biorę setką. Normalnie bajka :) Myślałem, że jestem taki gieroj, aż do momentu jak wyprzedził mnie jakiś Helmut na swoim BędzieszMiałWydatki. Zrównał ze mną prędkość, pozdrowił światłami i jedzie 50 metrów z przodu. „Po co wyprzedzałeś”, myślę, „jak teraz równo ze mną jedziesz 120?” Zagadka wyjaśniła się po 15 sekundach, do Helmuta dojechał jakiś inny Hans, po czym obaj odkręcili i tyle ich widziałem. Hmmmm. Ok, w sumie nie muszę być najszybszy :P Skupiłem się na jeździe i brałem te zakręty lewo – prawo, raz mając przed sobą góry, a raz lazurowy Adriatyk. Odcinek drogi, który kilka dni temu wydawał się być koszmarnie długi, przejechałem (a może „łapczywie pochłonąłem”) tak szybko, że tablica „Senj” była dla mnie sporym zaskoczeniem. No cóż, koniec balu :)
W Senj skręciłem na Otocac i zacząłem się wspinać na te same góry, z których zjechałem godzinę temu. Niestety, tu już nie było tak fajnie – ta droga to skrót znad morza do autostrady i wlekły się nią dwie ciężarówki. Czyhając na dogodny moment do wyprzedzenia, zobaczyłem ekipę kilku Czechów. Niesamowity widok – chłopaki w wieku średnim, dosiadający jakichś zabytkowych CeZetek albo czegoś podobnego, w kaskach sprzed 50 lat podobnych do naszych milicyjnych, i pyrkający pomału pod górę :) Motorki na pewno nie miały więcej niż 150 ccm, a jednemu z nich za kufer bagażowy służyła… skrzynka po piwie :-) Na motorkach pełno nalepek, flaga z proporczykiem i 20 km/h do przodu. Poczułem szacunek, pozdrowiłem elegancko i śmignąłem do przodu, bo ciężarówki się same nie wyprzedzą ;)
Ten odcinek drogi był nieco mniej atrakcyjny, może dlatego, że ciągle jeszcze byłem pod wrażeniem jazdy Jadranką. Przejazd przez góry w tę stronę też nie był już tak malowniczy jak w przeciwną. Głód gonił mnie w kierunku kempingu, więc w poczuciu motocyklowego spełnienia odkręciłem manetkę i niebawem byłem pod Plitvicami.

I foteczki: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 9992337153

I z Arconowej traski: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 4630777505


04-07-2013 Dzień 15

Okiem oleńki

Zgodnie z planem dziś powrót. Wstaliśmy, jak na nas, nawet dość wcześnie, bo o 8.00. Kaweczka, śniadanko, pakowanie maneli, składanie namiotu. Arek poszedł zapłacić za kemp (najdroższy w całej naszej eskapadzie) i w drogę :) Ruszyliśmy punkt 10.00 drogą na Karlovac biegnącą zaraz przy Jeziorach Plitvickich, by potem wskoczyć na autostradę w kierunku Zagrzebia i Mariboru. Widoki po drodze, jak wspominałam wcześniej, trochę bieszczadzkie, bo i góry przypominały te nasze, śliczne i zalesione :) I wioski i miasteczka tez niczego sobie. Zdecydowanie bardziej mi się ta Chorwacja podobała w głębi lądu.
Jechaliśmy, a ja się zastanawiałam, czy nas tu jeszcze w tej Chorwacji jakieś roboty drogowe spotkają ;-) A spotkały, czemu nie :D Na autostradzie (nowa niby) zwężki były do jednego pasa, nie stanowiły jednak problemu, tyle że wolniej się jechało. Autostrada ruchliwa bardzo i droga jak jasna cholera. Płatna podobnie jak w Polsce: żadnych winietek, bramki co kawałek i cześć. Jechało się jednak dość dobrze, a byłoby lepiej, gdyby pioruńsko nie wiało. Na bośniackim paliwie dojechaliśmy prawie do Słowenii, zatankowaliśmy i ruszyliśmy dalej w kierunku na Maribor.

Okiem Arcona

Ruch przed Zagrzebiem rzeczywiście był bardzo duży, ale w każdym kraju wokół stolicy jest ciasno na drogach, więc to nic nadzwyczajnego. Za to ceny autostrad faktycznie są niemałe – za przejazd autostradą A1 z Zagrzebia przez całą Chorwację na południe (ok. 450 km) trzeba zapłacić 80 pln za motocykl i 135 pln za samochód. My za odcinek lekko ponad 50 km od Zagrzebia do granicy ze Słowenią zapłaciliśmy po 18 pln, czyli drożej niż u Kulczyka na A2 :)

Okiem oleńki

Już jakieś 40km przed granicą ze Słowenią krajobraz się zmienił, zaczął przypominać ten piękny – słoweński. Winnice, kościółki za wzgóreczkach… Aż się buziak zaczął uśmiechać :) I tak uśmiechał się caluśki czas przejazdu przez Słowenię, bo to naprawdę piękny kraj jest.
Zaraz za Mariborem zrobiliśmy sobie postój na kanapkę i papieroska. Stacja benzynowa, to stacja benzynowa i widoki z niej zazwyczaj bywają mało piękne, ale zawsze coś :) Aż żal było opuszczać ten kraj, który tak bardzo mi się spodobał i przypadł do serca. Chętnie tam bym jeszcze została.
Słowenia też chyba ze swoich łapek wypuścić nas nie chciała, bo na tej stacji okazało się, że Arkowi padła żarówka od głównego reflektora i trzeba było wymienić ;-) Na stacji żarówki mieli i trudno, ale trzeba było jechać dalej :(

Okiem Arcona

Wymiana żarówki w reflektorze obudowanym owiewką nie była specjalnie skomplikowana, ale trzeba było najpierw wpaść na to, że trzeba ściągnąć moduł wskaźników i dopiero pod nim jest dojście do żarówki :) Wszystko oczywiście w pełnym słońcu, nowa żarówka kosztowała 10 euro (nieźle, co?), całą operację zakończyłem w 20 minut i udało mi się niczego nie zepsuć ;) Ale na koniec czułem się jak w saunie.

Okiem oleńki

A tyle jeszcze zostało do obejrzenia... A choćby przepiękne jezioro Bohij z rzeźbą kozicy na skale, Kamnik, czy Kropę, która była ośrodkiem kucia żelaza, wodospad Savica, czy samą Lubljanę, Lasco z najlepszym browarem na Bałkanach, góry na południu słabo zamieszkałe ludźmi, za to gęściej niedźwiadkami, z przepięknym zamkiem Otocec… a mogłabym wymieniać do rana :D Ale myślę, że jeszcze tam wrócimy, bo oboje zostaliśmy pod wielkim urokiem tego małego kraju.

Okiem Arcona

Przyznaję, mnie się też podobało. Zawsze lubiłem austriackie klimaty – te ich alpejskie wioseczki, kwiatuszki i porządek dookoła bardzo mi odpowiadały. Natomiast w Słowenii z jednej strony było podobnie, trochę po austriacku – czysto, porządnie, wszystko zadbane i kolorowe – ale z drugiej strony, jakoś tak bardziej swojsko, bez niemieckiego ordnungu i szwargotania nad głową. Taka Austria ze słowiańską duszą ;) Poza tym ta różnorodność… w zależności od miejsca, okolice były albo alpejskie, albo wyżynne, albo nadmorskie. Niemal na każdym pagórku kościółek albo zameczek. Regiony winne i te przepiękne winnice. Nieodkryte przez nas tereny gęsto zalesione. W konfrontacji na urodę, Słowenia z Austrią wygrywa, pomimo całej mojej miłości do wysokich gór. Nie bez powodu to Austriacy przyjeżdżają na wakacje do Słowenii, a nie na odwrót :)

Okiem oleńki

Autostrada austriacka przypomina tunel bez dachu. Z obu stron płoteczki, przepierzenia, przez środek biegnie betonowa zapora. Grzeje człowiek przed siebie nic nie widząc oprócz nieba. Pomijam już to, że mocno ona wiekowa i przypomina drobniutką tarę. Może i nie byłoby to takie przykre, gdyby nie paskudne wietrzysko wiejące ze wszystkich stron naraz.
I też cholernica miała roboty drogowe :/ Najgorsza część tej trasy, to była obwodnica Wiednia. Upał panował nieziemski, wszystko posuwało się w tempie żółwim, zderzak przy zderzaku, my w pełnym rynsztunku, beton wokół. Tak właśnie wygląda panorama Wiednia :D Chyba się zniechęciłam do tego miasta ;-) Jechaliśmy jednak z duszą na ramieniu, bo chmury burzowe gęsto gromadziły się nad górami i mało brakowało, żeby nas zmoczyło, a przeciwdeszcz został w Vrhpolje :D

Okiem Arcona

To było niezłe ;) Pisałem wcześniej, że wzmożony ruch wokół stolic nie jest niczym niezwykłym. A my pojawiliśmy się na obwodnicy Wiednia w godzinach 16-17, kiedy to właśnie wszyscy wiedeńczycy zakończyli pracę, wsiedli w samochody i ruszyli do swoich domów… Ja to bym się jeszcze jakoś przecisnął między autami, ale Oli hondziawka jednak była nieco za szeroka. Do tego jeszcze w pewnym momencie straciłem pewność, czy dobrze jedziemy, bo drogowskazy kierowały na Pragę, zamiast na Brno. Autostrada stoi, nie ma jak zawrócić (jak to na autostradzie), upał 35 stopni, masakra :) Dobrze, że był pas awaryjny. Zjechaliśmy, zweryfikowałem nasze położenie, na szczęście okazało się, że jednak dobrze jedziemy, i ruszyliśmy dalej. Im dalej od centrum, tym ruch był płynniejszy, i wkrótce znaleźliśmy się na nowiutkiej A5 w kierunku Brna.

Okiem oleńki

Jakoś udało nam się wyjechać z tej masakry. Potem kawałek w kierunku Brna i zjazd z autostrady. A tam ze 20 kilometrów pól pełnych dojrzewającego zboża, dróg prostych jak stół i witaj piękna czeska ziemio, i zapachu lasów iglastych :) Kemp mieliśmy pod Lednicami. Zajechaliśmy, kolejka do recepcji długachna, ale chłopaki czeskie zlitowały się nad babą w skórach i przepuściły :) W chatce pościągaliśmy z siebie co się dało i do knajpy na zimne, najpyszniejsze na świecie piwko kurcgalopkiem podążyliśmy. I człowiek poczuł się jak w domu :) Jakoś tak swojsko się zrobiło, bo i rozumiał wszystko, co mówią i co jest napisane :D

Okiem Arcona

Bo dla Oli w Czechach, to prawie jak w domu :) Nie chwaląc się, to był mój pomysł, żeby spróbować zarezerwować telefonicznie domek, zamiast rozbijać namiot. Pomysł niezły, bo odpadało rozbijanie namiotu po 600 km trasy oraz poranne zwijanie i pakowanie biwaku przed kolejnymi 650. Poza tym, spanie w łóżku jest jednak jakieś wygodniejsze ;) Jednak już jakoś tak smutno zaczęło się robić, bo „prawie w domu” brutalnie oznaczało koniec wakacji. Koniec cevapcici, jagnięciny, piwa Lasko, winkli i przepięknych widoków. Dziś Czechy, jutro Warszawa.

Okiem oleńki

Knedli nie było, ale był „smażak”, tys piknie :) Kemp zapchany był do wypęku, w życiu tylu ludzi nie widziałam na tak małej przestrzeni. Cud, że tę chatkę dostaliśmy, bo namiot rozbić w takim tłoku, to wielka sztuka ;-) Kamperów zatrzęsienie, namiot przy namiocie, ludzi jak na jarmarku Dominikańskim. Ale wiem dlaczego. Otóż Czesi mają niewiele jezior w swoim sympatycznym kraju i tłumnie pchają się nad nie spragnieni zamoczenia tyłków w wodzie. Nic więc dziwnego, że w okresie wakacyjnym kempingi przy jeziorach są tak oblegane :). A że nauczyli się kulturalnie współżyć i zachowywać w takim tłumie, to i hałasu wielkiego nie było. Nikt w nocy mordy nie darł, muzy na cały regulator nie puszczał, zwoje papieru toaletowego nie poniewierały się po łazienkach, mimo że ich standard był nieco niższy. Odetchnęłam z ulgą, że nie ma Włochów, a Czechy zyskały tym sposobem jeszcze większą sympatię z mojej strony :D
Jutro powrót do domku. Zrobione ok. 600 km.

I foteczki: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 6744208161


05-07-2013 Powrót do Warszawy oraz krótkie podsumowanie

Okiem oleńki

Rano wstaliśmy nawet w miarę przyzwoicie, kawkę sobie zrobiłam i śniadanko Arkowi z resztek bośniackich zapasów. Namiotu nie trzeba było pakować, tylko te parę ciuchów do sakw włożyć i można wracać w ukochane pielesze domowe :D Pogoda piękna, słoneczko przygrzewało i ruszyliśmy. Wiatr niestety wiał, jak zawsze od frontu i za szybko nie dawało się jechać. Stwierdziliśmy, że walczyć z wiatrem nie będziemy, żeby się nie umęczyć w drodze, a i tak wrócimy o przyzwoitej porze. I tak też się stało, do Ząbek przyjechaliśmy około 19.00. Dziecko nas powitało na parkingu, pomogło zabrać toboły do domu. A w domu powitały nas trzy ciężko urażone koty, bo co to za granda, żeby je pozbawiać naszego towarzystwa na dwa tygodnie ;-)
Na marginesie dodam, że kocia obraza trwała cały następny dzień i dopiero w sobotę wieczór widać było w kocich zachowaniach radość z powrotu państwa do domu :D

I tak skończyła się nasza tegoroczna przygoda z Bałkanami. Szkoda, że czas upłynął jak z bicza trzasnął i brakowało nam jeszcze tak z tydzień, żeby czuć się wypoczętym i rozsmakować się w tych wakacjach. Niestety, charakter naszej pracy pozwala tylko na 2 tygodnie wakacji i trzeba się z tym pogodzić.

A teraz czas na krótkie podsumowanie, bo pewnie ciekawość Was zżera ile też tej kasy na wakacjach poszło w siną dal. No poszło, więcej niż przypuszczaliśmy, bo że Chorwacja okaże się tak upiornie droga, pojęcia nie mieliśmy. Nie wcinaliśmy też zupek chińskich, ani kanapek przez cały czas, stołowaliśmy się w knajpach, co prawda bez szału, ale też i nie kupowaliśmy najtańszej pizzy. Piwko co dzień pite było, jakieś bilety wstępu kupowaliśmy, no i paliwo dla dwóch motocykli na „dzikim zachodzie” swoje kosztuje :D Noclegi też :) I tak na żarcie nie poszło tej kasy aż tak wiele.

W sumie wydaliśmy 7550 złociszy. W tym:
- ubezpieczenia Assistance i jakieś tam leczenie w razie czego: 360,00
- noclegi – 1500,00
- paliwo na dwa motongi – 3000,00
- opłaty autostradowe – 270,00
- wejściówki – 330,00
- żarcie, drobne upominki i inne drobiazgi (w tym materac) – 2090,00

Okiem Arcona

Co prawda dodatkowe koszty związane z motocyklem może nie powinny być brane pod uwagę, ale po powrocie musiałem wymienić napęd (500), tylną oponę (bo jednak zaczęła pękać w miejscu przebicia – kolejne 500), byłem pewien że skończyło się sprzęgło, więc je wymieniłem (350), a później okazało się, że wystarczyło wymienić filtr powietrza (50). Po wymianie filtra powietrza od razu spadło też spalanie, więc gdybym zrobił to przed wyjazdem, to koszty paliwa byłyby mniejsze o co najmniej 300 zł. Cóż – moja wina :(

Okiem oleńki

Przejechaliśmy w przybliżeniu 4200 km. Ani razu w trakcie jazdy motocyklem kropla deszczu na nas nie spadła :D Wrażenia niezapomniane. I już myślimy o tym, gdzie by tu za rok ruszyć ;-)
Przyznam szczerze i pewnie wielu to zdziwi, że bardzo ciągnie mnie Anglia. Naczytałam się historii tego kraju tyle, że pewnie wiem więcej niż niejeden Anglik, naoglądałam przeróżnych dokumentów, zachwyca mnie architektura małych miasteczek i wsi, zachwycają przepiękne zabytki uchowane bardzo porządnie, bo to dbający o historię naród, przepiękne pejzaże z wrzosowiskami na czele i ta Anglia tupta sobie za mną uparcie. A co za mną tupta, to się zawsze doczeka realizacji :D Z tym, że po wypadzie na Bałkany musiałam skorygować nieco koszty wyprawy angielskiej i wyszło mi, że najmarniej będziemy potrzebować ok. 10.000,00. Najmarniej, bo tam już na pewno drożej zapłacimy za bilety wstępu (paru rzeczom nie odpuszczę za nic na świecie :D) oraz noclegi, które kosztują rozmaicie, od 17 do 28 funtów za dobę (na kempingu rzecz jasna). Więc ta Anglia zależna jest od naszych przyszłorocznych możliwości finansowych. Ale mamy furteczkę w postaci Bośni z przyległościami, która jest ciekawa, piękna, warta zobaczenia i cenowo podobna do Polski, a nawet nieco tańsza. Bośni zaledwie liznęliśmy, spodobała nam się i kto wie, gdzie nas powiodą drogi w przyszłym roku :D

I tym optymistycznym akcentem… :D

ostatnie fotki: https://plus.google.com/photos/10919320 ... 7053295281

 
Copyright © Klub Chińskich Motocykli - 2010 (design Agnes
)